Mariusz Szczygieł uważa, że Czechy to idealne miejsce do emigracji. Czy faktycznie? Z przedstawienia Łódzkiego Teatru Piosenki wyłania się kraj zamieszkiwany przez ludzi pogodnych, beztroskich, takich, którzy lubią się śmiać, a inni mogą śmiać się z nich.
Mariusz Szczygieł uważa, że Czechy to idealne miejsce do
emigracji. Czy faktycznie? Z przedstawienia Łódzkiego Teatru
Piosenki wyłania się kraj zamieszkiwany przez ludzi pogodnych,
beztroskich, takich, którzy lubią się śmiać, a inni mogą śmiać się
z nich.
Ziemie naszych południowych sąsiadów to nie pierwszy region,
który „odwiedzili” aktorzy, związani z Akademickim Ośrodkiem
Inicjatyw Artystycznych. Wcześniej „podróżowali” do Włoch, Francji
i Ameryki. Przygotowywane przez nich przedstawienia stanowią
połączenie słowa i muzyki.
W spektaklu „Czeski staw”, którego premiera odbyła się 25
lutego, było więc parę słów o historii tego kraju, o tym, jak Czesi
radzą sobie z nadmiernym spożyciem piwa i oczywiście o zabawnym dla
Polaków języku czeskim. Można było dowiedzieć się paru ciekawostek
na temat czeskich wierzeń ludowych, najsłynniejszych zabytków
stolicy nad Wełtawą, a także uwielbianego przez wszystkich
prezydenta Vaclava Havla. Kultura muzyczna Czechów została
potraktowana przekrojowo – obok piosenki z dobranocki „Pszczółka
Maja” (w czeskiej i polskiej wersji językowej) zabrzmiała aria
Rusałki z opery Dvořáka, obok piosenki poetyckiej Jaromíra Nohavicy
– znany także w Polsce szlagier „Jožin z Bažin”, a wszystko to
sąsiadowało z przebojami wylansowanymi przez śpiewającą po polsku
Czeszkę Halinę Mlynkovą. Wokaliści występowali w stosownych
strojach, wystarali się nawet o suknię królowej Bony z polskiego
serialu, której dekolt wyszywany jest klejnotami z czeskiego
jablonexu (bo o gospodarce Czech też była mowa).
Na widowni wszystkie miejsca były zajęte. Widzowie
entuzjastycznie reagowali na znane przeboje i słowne żarty. Widać
od razu, że Łódzki Teatr Piosenki ma swoich wiernych fanów, którzy
czekają na każdy kolejny spektakl. Aktorzy także świetnie się
bawili, co jest nie do przecenienia zwłaszcza w przypadku widowiska
z elementami kabaretowymi, w którym nadmierna powaga występujących
odbiera widzom ochotę do śmiechu. Tutaj tak się nie stało, widzowie
byli zachwyceni.
Artystom Łódzkiego Teatru Piosenki należy się podziw, bo
siłami zaledwie kilku osób przygotowali niemal dwugodzinne
przedstawienie, w którym jest i muzyka, i teksty, i scenografia, i
ruch sceniczny. Sam pomysł i scenariusz jest także ich autorstwa, a
dokładnie – Michała Maj Wieczorka, założyciela i dyrektora
artystycznego teatru. Wieczorek nie tylko przygotował scenariusz
przedstawienia, ale także prowadził konferansjerkę i śpiewał.
Oprócz niego wystąpili: Ola Skonieczna i Sylwia Strugińska – śpiew,
a zespół muzyczny tworzyli: Michał Makulski (pianino), Michał Nowak
(kontrabas), Tomasz Stachurski (perkusja), Marek Kubisiak
(flet).
Zespół składa się więc z zaledwie garstki zapaleńców.
Niemożliwym jest, aby – mając do tego ograniczone środki finansowe
– dorównali zawodowym teatrom. I zapewne nie o to chodzi.
Występujący na scenie artyści są zawodowcami od strony wokalnej –
to profesjonalnie wykształceni śpiewacy, absolwenci akademii
muzycznych, i potwierdzają to ich wokalne interpretacje. Jednak
przedstawienie nie tylko ze śpiewu się składa, a inne jego elementy
odróżniały się od niego na niekorzyść, sprawiając chwilami wrażenie
nie najlepiej pojmowanego amatorstwa. I nie chodzi tu już nawet o
scenografię, choć jest bardzo dosłowna, a zestawienie na małej
przestrzeni sztucznej rybki w sztucznym stawie, zdjęć z Pragi i
kufli piwa daje efekt natłoku. Najmniej pozytywnie można ocenić
akompaniament, który raził sztucznym brzmieniem instrumentów
elektronicznych i schematyzmem, wykorzystując nadmiernie
rozwiązania z muzyki popularnej (czy nawet biesiadnej).
Przeszkadzały złe proporcje między wokalem a warstwą instrumentalną
– ta druga zagłuszała śpiewaków. Były od tego wyjątki, na przykład
aria Rusałki z opery Dvořáka, jednak to za mało.
Wydaje się, że artyści trochę za dużo chcieli: i zaśpiewać, i
zatańczyć, i poopowiadać, a do tego pokazać zdjęcia i jeszcze
rozśmieszyć. Przy tak niewielu osobach i na tak małej scenie
zadanie to było niemożliwe do zrealizowania. Może w przyszłości
warto zdecydować się na konkretny profil przedstawienia i jemu
podporządkować całość, pamiętając, że czasem „mniej znaczy
więcej”.
Magdalena Sasin