RECENZJA. Czymże, jak nie „Halką” można było zainaugurować działalność Teatru Wielkiego w Łodzi w roku 1967? Czymże, jak nie tą samą Moniuszkowską operą można świętować pięćdziesięciolecie istnienia tego gmachu?
Czymże, jak nie „Halką”, najważniejszą polską operą narodową,
można było zainaugurować działalność Teatru Wielkiego w Łodzi w
roku 1967? Czymże, jak nie tą samą Moniuszkowską operą można
świętować pięćdziesięciolecie istnienia tego gmachu?
Powtórzenie „Halki” z okazji tak zacnego jubileuszu
zasugerowali dyrekcji Teatru Wielkiego artyści-seniorzy. Premiera w
reżyserii Jarosława Kiliana rozpoczęła się dokładnie tego samego
dnia i o tej samej godzinie, tyle że pół wieku później. Był to
zatem, wyjątkowo, czwartek.
Inscenizacje „Halki” na polskich scenach były różnorodne. Była
„Halka” w korporacji i wśród zwierząt, była w bieli i czerni oraz
we frakach zamiast kontuszy. Przedstawienie dziejów nieszczęsnej
góralki w tradycyjnym entourage’u, z kierpcami, ciupagami i lasem,
jak zaplanował Kilian, wydaje się na tym tle wręcz nowatorskie.
Reżyser wprowadził jednak nieco zmian. Pierwsze widać już na
początku: goście na zaręczynach Zofii i Janusza, zamiast
tradycyjnych żupanów i kontuszy, noszą stroje na modłę francuską:
panowie pantalony i surduty, panie rozłożyste suknie na
krynolinach, obie płcie zaś – peruki i makijaż wybielający skórę. W
owym czasie na ziemiach polskich, szczególnie w Galicji, przy
uroczystych okazjach bardzo przestrzegano „patriotycznego” doboru
strojów, wydaje się więc, że francuskie szaty to w tym miejscu
„licentia poetica”, mająca służyć podkreśleniu dychotomii między
szlachtą a zwykłym ludem, obutym w kierpce i samodziałowe zapaski.
Dychotomię tę uwypuklił już sam kompozytor poprzez dobór form
muzycznych i tematów melodycznych w poszczególnych scenach; w końcu
prapremiera „Halki” odbyła się 12 lat po antyszlacheckiej rabacji
galicyjskich chłopów.
Choć kostiumy mogą budzić wątpliwości, zasługują jednak na
uznanie, gdyż przygotowano je z rozmachem i dbałością o szczegóły.
W odróżnieniu od nich dekoracje miały charakter raczej symboliczny:
metalowe ogrodzenie oddzielało świętującą szlachtę od
przyglądających się jej zazdrośnie chłopów, ogromne żyrandole
sygnalizowały pałacową salę, a wielkie drewniane bale (przywiezione
ponoć wprost z Puszczy Noteckiej) – górskie lasy i
połoniny.
I wszystko byłoby dobrze, wszak nie każdy lubi
uwspółcześnianie, gdyby nie dodatkowy, a całkowicie zbędny
element-symbol: na biało odziany, skrzydlaty anioł śmierci, który
już w pierwszym akcie ostrzega przed zbliżającym się nieszczęściem,
a w finale ukazuje się Halce, by poprowadzić ją tunelem w stronę
światła. Finałowa scena, w której autor libretta każe głównej
bohaterce rzucić się ze skały do rzeki, stanowi dla reżyserów
problem nie lada, ale pomysły rodem z amerykańskich filmów
familijnych na pewno nie są tego problemu dobrym rozwiązaniem.
W dniu jubileuszu partię tytułową zaśpiewała Dorota Wójcik.
Znakomicie obyta ze sceną artystka, dysponująca dźwięcznym, silnym
sopranem, stworzyła przejmująca kreację. Byłaby jeszcze bardziej
autentyczna, gdyby w scenach szaleństwa skupiła się na duchowym
cierpieniu swojej bohaterki, ograniczyła zaś zewnętrzne,
stereotypowe oznaki obłędu.
Mimo udziału znakomitej Doroty Wójcik przedstawienie skradł
kto inny: Dominik Sutowicz, kreujący postać Jontka. Jego głęboki,
dobrze postawiony tenor, wyrównany we wszystkich rejestrach,
zachwycał od pierwszej do ostatniej sceny. Wspaniale zabrzmiały
dwie słynne arie: „I ty mu wierzysz” oraz „Szumią jodły na gór
szczycie”. Wokalnemu majstersztykowi nie ustępował w zadaniach
aktorskich: treść słów potwierdzał każdym krokiem, gestem, a nawet
mimiką twarzy. Jeśli mają państwo wątpliwości, czy wybrać się na
nową inscenizację „Halki”, zachęcam: warto dla samego
Sutowicza!
Inni wokaliści nie przyczynili się do wyjątkowych wzruszeń.
Byłoby zapewne inaczej, gdyby głosy Łukasza Motkowicza (Janusz) i
Patryka Rymanowskiego (Dziemba) lepiej unosiły się nad orkiestrą.
Chór nie zapisał się w pamięci żadnym nieprzeciętnym momentem, za
to występy baletu stanowiły ważne i widowiskowe dopełnienie
inscenizacji. Miłą niespodziankę sprawiła także orkiestra, która
pod batutą Wojciecha Rodka grała zdecydowanie bardziej
wyraziście i emocjonująco niż ostatnio. „Halka” to kolejne
przedstawienie w zbliżonym stylu inscenizacyjnym, na co nie bez
wpływu pozostają upodobania estetyczne obecnego dyrektora
naczelnego Pawła Gabary.
Premiera „Halki” nie była bynajmniej jedynym jubileuszowym
akcentem w styczniowym repertuarze Teatru Wielkiego. W ramach
obchodów pięćdziesięciolecia odbył się koncert „Szumią jodły od pół
wieku” i spotkanie ze znawczynią opery, prof. Małgorzatą Komorowską
(w cyku „Sellinarium”), a teatralnej sali baletowej nadano imię
wybitnego tancerza Witolda Borkowskiego. Ukłonem w stronę młodszej
publiczności był jubileuszowy Photo Day i gra „Przerwana próba” w
pomieszczeniach teatru.
Gdy pół wieku temu otwierano podwoje Teatru Wielkiego, jego
kierownik artystyczny Zygmunt Latoszewski chciał stworzyć w Łodzi
„teatr integralny”, w którym wszystkie elementy widowiska
podporządkowane są naczelnej myśli odtwórczej, w przeciwieństwie do
koncertu w kostiumach. O jego wizjonerstwie świadczy fakt, że
dziś, 50 lat później, wciąż do tego celu dążymy.
Magdalena Sasin
„Halka” Stanisława Moniuszki. Kierownictwo
muzyczne: Wojciech Rodek, reżyseria i scenografia: Jarosław Kilian,
kostiumy: Weronika Karwowska, choreografia: Emil Wesołowski,
reżyseria świateł: Maciej Igielski, przygotowanie chóru: Dawid
Jarząb. Spektakl jubileuszowy 19 stycznia, premiera 21 stycznia
2017 r. w Teatrze Wielkim w Łodzi.