Zespół baletu nie musi być tylko barwnym tłem dla śpiewaków – mówi
KAROLINA REJNUS, solistka baletu i asystentka choreografa Teatru
Muzycznego w Łodzi.
Zespół baletu nie musi być tylko barwnym tłem dla śpiewaków – mówi
KAROLINA REJNUS, solistka baletu i asystentka choreografa Teatru
Muzycznego w Łodzi.Janusz Janyst: – Z czasów wczesnej młodości pamiętam w balecie operetki panów z dość wyraźnie zarysowanymi brzuszkami i panie w wieku co najmniej balzakowskim.
Karolina Rejnus: – Obecnie nasz zespół jest
znacznie odmłodzony, choć mamy także tancerzy dojrzałych. Jest to
jednocześnie zespół legitymujący się w pełni profesjonalnym
przygotowaniem zawodowym, co, jak wiem, kiedyś też nie było regułą.
Większość koleżanek i kolegów ukończyła, tak jak i ja,
Ogólnokształcącą Szkołę Baletową im. Feliksa Parnella w Łodzi, a
niektórzy szkołę warszawską, gdańską lub poznańską. Jeden członek
zespołu wykształcenie taneczne zdobywał na Ukrainie. Na etacie jest
osiem tancerek i sześciu tancerzy. W razie potrzeby doangażowywane
są dodatkowe osoby.
Ostatnio balet Teatru Muzycznego zaistniał wyraźniej
dzięki dwóm autonomicznym przedstawieniom tanecznym: „All That Jazz
Between Us” (premiera w roku 2008) i „Łajzie” z ubiegłego
sezonu.
Wspomniane widowiska to chyba dobra odmiana po wstawkach baletowych w operetkach, komediach muzycznych bądź musicalach? Tym bardziej że, w wyniku permanentnego niedofinansowania łódzkiej placówki, częstotliwość premier nie jest duża.
– Wolelibyśmy funkcjonować zawodowo podobnie jak koledzy z
teatrów opery i baletu, gdzie taniec bywa nie tylko komponentem
przedstawień operowych, niekiedy zresztą w symbolicznym wymiarze,
ale i tworzywem podstawowym w spektaklach stricte baletowych – choć
Teatr Wielki w Łodzi z naszego punktu widzenia nie jest tu akurat
najlepszym wzorem. Spełnienie artystyczne w zawodzie to już
zupełnie odmienna i bardzo indywidualna kwestia, która, moim
zdaniem, wcale nie zależy od nazwy instytucji, w której się
pracuje.
Powróćmy do sceny przy ul. Północnej. Jaka jest różnica między tańcami pojawiającymi się w operetkach i musicalach?
– Wstawki baletowe w operetkach najczęściej opierają się na
technice tańca klasycznego, niekiedy dziewczyny tańczą na pointach.
Natomiast musicale wymagają już zupełnie odmiennego ruchu, wczucia
się np. w styl tańców jazzowych. Tu na ogół trzeba też inaczej
zachowywać się na scenie. Tancerze muszą nierzadko... łączyć taniec
ze śpiewem, stawiane są też przed nami konkretne zadania
aktorskie.
Przywołując taneczne wstawki z „Wesołej wdówki”, „Krainy uśmiechu” czy, ostatnio, z musicalu „Zorro”, śmiem twierdzić, że balet Teatru Muzycznego tańczy coraz lepiej.
– Miło to słyszeć. Uważamy, że nawet krótkie wejścia na scenę
– jak choćby w wystawianym drugi sezon z powodzeniem „dziwowisku”
kabaretowym „Jeszcze nie pora nam spać”, zrealizowanym wspólnie z
Grupą Rafała Kmity i choreografem Jarosławem Stańkiem – jeśli są
solidnie przygotowane, to zostaną docenione przez widzów.
Oczywiście, poziom zespołu zależy w dużej mierze od systematycznej
pracy. Codziennie mamy od rana tzw. lekcję, w ramach której
doskonalimy technikę klasyczną. To baza, podstawa, bez której
trudno byłoby osiągnąć odpowiednią linię czy lekkość w tańcu, bez
względu na jego odmianę oraz styl.
Zaczynamy od plié przy drążku. To rodzaj przysiadu, uginanie kolan
przy równoczesnym wykręceniu nóg w różnych pozycjach baletowych. Po
partii ćwiczeń przy drążku przechodzimy „na środek” i powtarzamy
wybrane ćwiczenia bez pomocy drążka. Ćwiczymy aplomb (utrzymanie
równowagi), skoki, piruety, lekcję kończymy fouetté, czyli obrotami
na jednej nodze, będącymi zazwyczaj kulminacją i popisem
umiejętności technicznych baleriny pod koniec pas de deux. Lekcja
zarazem rozgrzewa ciało i przygotowuje mięśnie do dalszej pracy. Bo
potem – przed południem oraz wieczorem – uczestniczymy w próbach.
Odbywają się one pod czujnym okiem kierownika baletu, ale jako
asystentka choreografa również je prowadzę.Czym się wyróżnia pani praca jako solistki?
– Tylko tym, że jeśli jest przewidziana jakaś partia solowa,
to ją wykonuję. We wszystkich innych wypadkach, a więc także w
trakcie codziennych ćwiczeń, robię to samo, co koleżanki.
W koncercie inscenizowanym pt. „Ten piękny, wspaniały świat” na uznanie zasłużyła m.in. w interpretacji pani i partnerujących jej kolegów dynamiczna parafraza tanga. Ile czasu zajęło przygotowanie tego numeru?
– „El Tango” stanowi element spektaklu „All That Jazz Between
Us”. Numer powstawał tuż przed premierą, mieliśmy niecały tydzień
na jego przygotowanie. Od premiery tańczę go z Robertem Sarneckim,
natomiast Tomasz Moskal ostatnio zastąpił kontuzjowanego Krzysztofa
Baczyńskiego; na premierze wystąpił Rafał Dudek. Całe
przedstawienie zrealizowane zostało podczas remontu Teatru
Muzycznego i pojawiało się sporadycznie na różnych scenach
zastępczych.
Czy solista miewa jakiś wpływ na kształt tego, co tańczy?
– We wspomnianym układzie choreograf Artur Żymełka był otwarty
na nasze sugestie co do szczegółów.
Jako tancerka a zarazem asystent choreografa współpracowała pani z różnym choreografami – może nasuwają się jakieś uwagi, porównania?
– Współpracowałam m.in. z Janiną Niesobską, Ingą Pilchowską,
Jarosławem Stańkiem czy wcześniej, jeszcze nie jako asystentka, z
Henrykiem Rutkowskim. Praca z każdym choreografem wyglądała
inaczej. Mówiąc najogólniej – jedni pracują szybko, inni skupiają
się na szczegółach, niektórzy są surowi, inni starają się
zmniejszać dystans między sobą a tancerzami. Dało to bardzo ciekawe
doświadczenia i od każdego wiele się nauczyłam.
Ma pani szerokie zainteresowania, wynikające m.in. z ukończenia również szkoły muzycznej, a potem studiów uniwersyteckich.
– Najpierw chciałam być pianistką, ale ostatecznie wybrałam
taniec. Po szkole baletowej podjęłam, równolegle z pracą zawodową,
studia kulturoznawcze na Uniwersytecie Łódzkim. Ukończyłam
filmoznawstwo, pisząc pracę magisterską pt. „Analiza porównawcza
obrazów społeczeństwa konsumenckiego w światowym kinie przełomu XX
i XXI wieku”.
Nie wybrała pani tematu związanego np. z tańcem w musicalu filmowym. Czy dlatego, aby całkowicie oderwać się od spraw zawodowych?
– Sądziłam wówczas, że zajęcie się tańcem w filmie byłoby
poniekąd pójściem na łatwiznę. Oczywiście później żałowałam
decyzji, która okazała się zupełnie niepraktyczna, zważając na mój
ciągły brak czasu. Tak czy owak wykłady, a następnie zbieranie
materiałów do pracy magisterskiej, czytanie i wreszcie pisanie –
wszystko to stało się świetną okazją do zapoznania z zupełnie innym
światem niż mój codzienny. Teraz mam nową odskocznię – podjęłam
studia podyplomowe dotyczące zarządzania kulturą.
Co nie oznacza chyba, że wolałaby pani zarządzać niż tańczyć?
– O nie (śmiech), ja taniec kocham, on daje mi prawdziwą
radość. Chcę jednak zdobyć dodatkowe kwalifikacje, by przed
emeryturą, w wieku, powiedzmy, pięćdziesięciu lat, mieć odpowiednie
zajęcie. Moje koleżanki i koledzy rozumują podobnie – chcąc się na
przyszłość zabezpieczyć, wybierają najczęściej studia w zakresie
pedagogiki tańca. Zawsze uważałam, że artysta, niezależnie od tego,
czym się zajmuje, powinien poszerzać horyzonty myślowe.
Jak postrzega pani miejsce teatru muzycznego w obecnej kulturze?
– Myślę, że miejsce to wcale nie jest marginalne i nie
ogranicza się wyłącznie do sfery czystej rozrywki. Okazja do
refleksji pojawia się już przecież w klasycznych musicalach, takich
jak „Człowiek z La Manchy”, „Skrzypek na dachu”.
Gdyby pani zarządzała...
– Wydaje mi się, że o randze konkretnej placówki w dużym
stopniu decydować może jasne określenie jej profilu. A później
konsekwentna realizacja planu i budowanie wizerunku. Zapewne warto
podtrzymywać tradycję operetkową, która coraz częściej zastępowana
jest bardziej współczesnymi formami widowisk muzycznych. Niemniej
teatr muzyczny powinien być otwarty na różne formy twórczości. Na
przykład na scenie głównej może realizować duże projekty, a na
kameralnej wystawiać mniejsze spektakle, recitale, adresowane do
węższego grona odbiorców. Tu byłaby też dobra sposobność do
eksperymentowania. Zdaję sobie sprawę, że obecnie jedną z
najistotniejszych kwestii są względy ekonomiczne, a to, niestety,
prawie zawsze weryfikuje zamierzenia twórców i zmusza do ustępstw.
Optymalne byłoby posiadanie licznych sponsorów i nieograniczonego
budżetu, pozwalającego na kilka a nawet kilkanaście premier w
sezonie. Ale teraz niejedna placówka walczy po prostu o
przetrwanie.
Ile lat jest już pani na scenie?
– Minęło jedenaście.
Trema już chyba dawno zniknęła?
– Wcale nie, brak tremy świadczyłby o rutynie, a w moim
pojęciu rutyna oznaczałaby zawodowy koniec.
Janusz Janyst
Foto: Katarzyna Grzelakowska