W lipcu obejrzeliśmy warszawską premierę spektaklu Michała Zadary Wszyscy byli odwróceni. Przedstawienie jest koprodukcją Muzeum Historii Żydów Polskich, agencji Centrala, Agencji Artystycznej GAP i Teatru Nowego w Łodzi (dwaj aktorzy w obsadzie). Teraz przyszedł czas na łódzką premierę.
Wróćmy najpierw do lipcowej recenzji, a potem napiszmy parę
zdań o różnicach z łódzką wersją spektaklu.
Siła i słabość po żydowsku
Wybór jednej z późnych, "izraelskich" powieści Marka Hłaski na
inaugurację działalności Muzeum Historii Żydów Polskich wydaje się
ciekawym pomysłem. Typowa dla Hłaski, trochę już pretensjonalna
historia o mocnych facetach, miłości, zdradzie, honorze,
fatalistycznie pojmowanym losie i braku swojego miejsca na ziemi
nabiera tu nowego wymiaru. Zadara, eksponując wątki żydowskie,
proponuje nam interpretację łączącą wątki osobiste z historycznymi,
czyta Hłaskę przez filtr teorii o postpamięci. Główny bohater Dov,
jego młodszy brat o takim samym imieniu (w powieści nazywany Drugim
Dovem) i ich ojciec o takim samym imieniu są agresywni, do bólu
pryncypialni i zapatrzeni w siebie także przez historię narodu,
który albo nie potrafi się bronić, albo walczy o swoje zbyt
stanowczo. Żydzi urodzeni w Izraelu pogardliwie odnoszą się do
Żydów z Europy, którzy pozwolili się zamknąć w gettach i obozach.
Ich twarda stanowczość sprawdza się w walce z Arabami i pustynią,
ale nie sprawdza się w codziennym życiu. Z kolei podszyty strachem
pacyfizm przybyłego z Europy (z Polski), wiecznie uciekającego
Izraela (imię bohatera) pozwala więcej zrozumieć z międzyludzkich
relacji.
Bardzo szeroka, ale płytka scena podzielona jest na kilka
symultanicznie wykorzystywanych stref, w których proste dekoracje
symbolicznie oznaczają miejsca akcji - dom, kawiarnię, warsztat
samochodowy, plażę. Cała siódemka aktorów swobodnie porusza się po
tym wykreowanym na scenie miasteczku, wchodząc lub wychodząc z
roli, przebierając się lub zmieniając rekwizyty, a nawet obsługując
światła i nagłośnienie. Wszystko dzieje się na oczach widzów, a
nawet jest ogrywane improwizowanymi dialogami (gdy jeden z aktorów
nie mógł sobie poradzić z reflektorami, zaimprowizował kwestię w
rodzaju: nie wiesz, jak się włącza te cholerne lampy?).
Rzeczywistość montowana na bieżąco, ten nastrój wiecznej prowizorki
sprawdza się jako sposób oddania tymczasowości życia w Izraelu
początku lat 60, w kraju tworzonym przez powracających do ojczyzny
Żydów z całego świata. Gorzej z oddaniem dusznej atmosfery i
nieprawdopodobnego gorąca (powieść Hłaski aż ocieka potem) -
podkoszulki i wentylator to trochę za mało, zwłaszcza gdy siedzimy
w nowoczesnej, klimatyzowanej sali Muzeum.
Wszystko zaczyna się od wyświetlenia na tylnej ścianie
olbrzymich liter tworzących tytuł przedstawienia, a kończy się
wyświetleniem słowa koniec. Czy w teatrze oglądamy więc film, czy
może powieść Hłaski jest tak silnie inspirowana amerykańskim kinem,
że reżyser chciał to jakoś zaznaczyć? Tak czy owak - o usunięciu
powieściowej sceny przesłuchania, w której padają tytułowe słowa,
fraza Wszyscy byli odwróceni nie do końca jest zrozumiała
w kontekście przedstawionych wydarzeń. Staje się metaforą historii
z czasów zagłady. A może to tylko sugestia miejsca, w którym
oglądamy spektakl, a w Łodzi zabrzmi to zupełnie inaczej?
Nie ze wszystkimi decyzjami reżysera można się pogodzić.
Koszmarnym pomysłem jest przekazywanie sobie nawzajem kierownicy
jako znaku jazdy samochodem. W dodatku prowadzący wyimaginowanego
jeepa udaje, że zmienia biegi. Dobrze, że nie robi buuuuu..., gdy
samochód jedzie. Ciężka do zniesienia jest też maniera, z którą
aktorzy wygłaszają tekst. Wszyscy krzyczą, jednocześnie bardzo
dokładnie, słowo po słowie wypowiadając kwestie bez żadnej
intonacji. Trochę jakby strasznie czymś wkurzony głos z
samochodowego GPS podawał ci drogę z Łodzi do Eljatu. Ponieważ
mówią tak wszyscy, musiała to być decyzja reżysera (a nie aktorów),
być może zaznaczająca dystans do pretensjonalnych dialogów Hłaski.
Najlepiej wypada to w Przypadku Esther granej przez Barbarę Wysocką
(najlepsza rola, oby zagrała też w Łodzi). Anna Cieślak grająca
Urszulę mówi jak postać z jakiegoś satyrycznego monologu (pani
Eliza i pan Sułek) - być może dlatego, że gra postać nieznającej
języka Niemki.
Bardzo dobrze Zadara rozegrał za to sceny bicia, których jest
w sztuce kilka. Bita jest za każdym razem specjalna kukła
człowieka, co pozwala nie tylko uniknąć naturalistycznie
symulowanych okrucieństw, ale też podpowiada, że to bicie ma
charakter zastępczy. Jak mówi się w jednym z dialogów, często
dostajemy nie za swoje winy. Przemoc odbija się echem, także w
następnych pokoleniach.
A nasi aktorzy? Mateusz Janicki i Michał Kruk (na zdjęciu)
dobrze wypełniają swoje zadania. Janicki gra Drugiego Dova i w roli
młodego męża naśladującego zachowania starszego brata wypada
przekonująco. Kruk gra kilka epizodycznych postaci, dużo uwagi musi
też poświęcić obsługiwaniu urządzeń technicznych. Obaj nieźle sobie
radzą, ale - zgodnie z przesłaniem tekstu - mężczyźni dopiero na
własnym podwórku pokazują pełnię swoich możliwości.
W Łodzi inaczej
Pierwsza różnica rzuca się w oczy jeszcze przed rozpoczęciem
przedstawienia. Ponieważ scena jest o połowę węższa - zgromadzone
na niej meble, parawany i lampy są bardziej stłoczone, przestrzeni
jest mało, co wzmacnia wrażenie tymczasowości, prowizorki. Problem
braku przestrzeni i intymności w mieszkaniach staje się bardziej
wiarygodny, ale za to więcej wyobraźni potrzeba, by wczuć się w
sceny na pustyni - coś za coś. Mniejsza scena to także większe
tempo, wszelkie zmiany sytuacji przebiegają sprawniej, szybciej.
Ponadto reżyser dopracował z aktorami szczegóły, zdynamizował
strukturę dramaturgiczną. Aktorzy nie muszą już do siebie krzyczeć
ani deklamować roli jak w XIX wieku.
Druga różnica wiąże się z porą roku - granie sztuki o
szaleństwie ludzi zmuszonych do życia w pustynnym klimacie inaczej
wygląda w lipcu, a inaczej w listopadzie. Bohaterowie są
poddenerwowani, nie mogą spać od upału, ciągłe zmęczenie nie daje
żyć, ale nie przeszkadza narastaniu atmosfery erotycznego
podniecenia. Zmarznięty listopadowy widz musi sobie to wszystko
wyobrażać.
W ogóle okazuje się, jak wielkie znaczenie ma kontekst
artystycznego wydarzenia. Warszawski, grany na otwarcie Muzeum
Żydów Polskich spektakl czytał się według klucza historycznego. W
Łodzi zrobiła się z tego niespodziewanie historia miłosna - jakiś
melodramat połączony z westernem. Ważniejsze stały się napięcia
między bohaterami, psychologiczne mechanizmy uwodzenia,
samooszukiwania się, prowokacji. Czy starszy z braci jest
rzeczywiście supermenem, w którym zakochują się wszystkie kobiety i
którego podziwiają wszyscy mężczyźni? A może wszyscy, łącznie z nim
samym, ulegają urokowi legendy? Tytuł nadal jest niejasny, ale na
pewno nie kojarzy się już z II wojną światową. Ta
miłosno-kryminalna historia mogła się zdarzyć wszędzie i zawsze
(pomijając detale tła, takie jak samochód czy pustynia).
Aktorzy wyraźnie się rozegrali, zwłaszcza Michał Kruk, który
grając siedem czy osiem postaci, potrafił je zróżnicować (w
Warszawie trudno się było połapać, czy to ten sam bohater, co dwie
sceny wcześniej, czy może już inny). Za to Edward Linde-Lubaszenko
swoich kilku bohaterów gra tak samo. Może wszyscy starsi Żydzi są
do siebie podobni? Kamila Salwerowicz zastąpiła w obsadzie Annę
Cieślak i chyba lepiej sobie poradziła w roli Urszuli. Za to
Mateusz Janicki w nowej wersji gdzieś zginął. Mam wrażenie, że
postać młodszego brata zeszła na drugi plan. Być może to decyzja
reżysera, który wyeksponował konflikt Starszy Ben Dov -
Izrael.
Tekst Hłaski strasznie się zestarzał. Zastanawiam się,
dlaczego w liceum tak się tym fascynowałem. Musiałem być bardzo
śmieszny, próbując gadać jak jego bohaterowie: spróbuj
pomyśleć, to nie boli, początkowo będziesz miał trudności, ale gdy
się przyzwyczaisz, da ci to wiele satysfakcji.
Premiera 18 lipca 2013 w Muzeum Historii Żydów
Polskich i 22 listopada 2013 w Dużej Sali Teatru
Nowego.