Agata Duda-Gracz dostała w ubiegłym sezonie Złotą Maskę za reżyserię studenckiego dyplomu Złesny. Teraz w bardzo podobnej poetyce zrealizowała w Teatrze Jaracza Iwonę ksieżniczkę Burgunda Witolda Gombrowicza. Podobieństw jest sporo...
Złesny to był kolaż kilku teatralnych improwizacji na
temat... Epizod o Księżniczce, co ciągle ziewała (na
podstawie książki Carmen Gil) stanowił baśniową w formie historię
Iwony - kozła ofiarnego, którego prześladowanie umacnia dwór.
Wariacja na temat Makbeta zawierała bardzo podobną scenę
jak dodana do tekstu Iwony scena gwałtu - aktorka w obu
spektaklach pozostaje naga od pasa w dół. Mizdrzenie się damy dworu
(granej przez mężczyznę) przypomina taneczne etiudy inspirowane
Piną Bausch, a grana przez Katarzynę Cynke Mamą (postać powstała z
połączenia Gombrowiczowskich Ciotek) krzyczy na córkę tak samo jak
w studenckim spektaklu krzyczała na dzieci Małgorzata Goździk. I
tak dalej - w obu przedstawieniach są projekcje organizujące
sceniczną przestrzeń, do obu muzykę napisali Maja Kleszcz i
Wojciech Krzak, obie inscenizacje nie mają przerwy i są nieco za
długie.
Złośliwi mogliby powiedzieć o autoplagiacie, życzliwi
reżyserce - o wypracowanej, autorskiej stylistyce. A może o nowym
etapie jej szalonego teatru - etapie wymuszonego (oszczędnościami?)
ograniczenia pomysłów scenograficznych na rzecz muzyki, kostiumu,
rekwizytu i inscenizacyjnej inwencji.
Prawdę mówiąc waham się między interpretacjami, ostatecznie
skłaniając się ku tej życzliwej. Przecież także u Gombrowicza
wszystkie dramaty są jakoś tam podobne i nikt nie robi z tego
problemu. Ważniejsze jest pytanie: czy Iwonę Dudy-Gracz
można odczytać poprzez poprzednie łódzkie przedstawienie reżyserki,
na przykład poprzez przewijający się w tamtym przedstawieniu tekst:
Komu śni się źle? Mnie. Czy rzeczywistość pokazana w
Iwonie to senne marzenie, projekcja? I kto tu kogo
śni?
Publiczność zasiadająca na widowni widzi biegnący ku niej ze
sceny podest, na którego końcu siedzi na krześle ubrana w szary
dres i czapkę z gazety niepozorna dziewczyna (Iwona
Dróżdż-Rybińska). Uosobienie przeciętności - do czasu.
Zaczyna się przedstawienie, zaczynają się pretensje matki. Potem
jest piosenka Mai Kleszcz przebranej za Elvisa (nawiasem mówiąc
szkoda, że napisanych przez Dudę-Gracz tekstów nie można ani
przyswoić ze słuchu, ani przeczytać w programie) i na scenę wchodzi
dwór celebrytów. Być może to tylko wizja uciekającej od
rzeczywistości dziewczyny. Potwierdza to motyw klaskania w dłonie,
dzięki któremu Iwona zatrzymuje lub wznawia akcję, a także zgodne z
logiką snu mieszanie postaci i ich płci - damy dworu grane są
przez mężczyzn (to ostatnio w teatrze jakaś plaga, zupełnie jakby
posłanka Grodzka została ministrą kultury). Ale czyż proste
dziewczę w szarym dresie jest w stanie wyśnić wyrafinowane riposty
Szambelana (Mariusz Jakus). Czy w ogóle można
wyśnić Jakusa podszytego Czopem?
Ja wolę inną wersję, w której Iwona jest nie podmiotem, a
przedmiotem snu. To pozostali bohaterowie śnią (fantazjują) na
temat Iwony, która na skutek kaprysu Filipa znalazła się
niespodziewanie w ich świecie. Stąd wprowadzona przez reżyserkę
scena gwałcenia dziewczyny przez młodych dworzan - to są ich
tłumione myśli na temat Cimcirymci. Iwona, kobieta bez właściwości,
ani specjalnie ładna (przez co brzydka jako wybranka księcia), ani
elokwentna czy choćby sympatyczna, potrafi jednak koncentrować na
sobie uwagę. Potrafi też dostrzec różnicę między miłością
Inocentego (podobnego jej nieudacznika) a miłością chwilowo
zakochanego Filipa. Potrafi pragnąć, można nawet powiedzieć, że
symbolizuje pożądanie tych wszystkich nie dość atrakcyjnych, którzy
przegrywają na wolnym rynku erotycznych usług (Gombrowicz
przemawiałby tu jak Houellebecq).
W tę jej brzydotę musimy raczej uwierzyć na słowo (innych postaci),
bo aktorka w skąpym kostiumie może śnić się zaciągniętym na
spektakl licealistom.
Filip (dobra rola Krzysztofa Wacha) buntuje
się przeciwko prawu, nakazującemu kochać jedynie panny piękne i
mądre (albo posiadające chociaż jedną z tych cech). Postanawia
zakochać się w Iwonie i nawet na pewien czas mu się to udaje. Ale
jego pożądanie jest kapryśne... Gdy otoczenie nie reaguje ani
ogłoszeniem skandalu, ani aprobatą dla jego decyzji, jego zapał
gaśnie. Książę zaczyna hamletyzować. Ubrana w przezroczystą,
niebieską koszulę nocną Iwona jest jak woda. Przelewa się innym
przez głowy, wypełnia pozostawione przez nich przestrzenie. Jest
negatywem ich zachowań, lustrem, w którym mogą zobaczyć siebie,
swoje słabości i grzeszki z przeszłości, swoje grafomańskie
wiersze. Dlatego jest tak groźna...
Podjęcie poważnych i skomplikowanych psychologicznie spraw nie
oznacza, że w przedstawieniu brak elementów groteskowego humoru.
Mariusz Jakus potrafi rozbawić widzów, gdy patrząc na Ireneusza
Czopa w kwiecistej marynarce, wypowiada z kamienną twarzą kwestię:
ja sam w obliczu majestatu doświadczam świętego drżenia.
Albo gdy po seksualnym akcie padają słowa: Przepraszam cię,
złotko, zapomniałem spytać, czy się zgadzasz. Niby nic nie
skreślamy ani nie dopisujemy Gombrowiczowi, ale dla żartu zmieniamy
trochę kontekst - w tekście Filip mówi tak o zaręczynach z Izą.
Jest więc i śmiesznie, i strasznie. Jest atrakcyjnie i
obleśnie. Jest wreszcie jak u Gombrowicza, ale i oryginalnie.
Duda-Gracz zrezygnowała ze słynnej kwestii: Udawajmy
normalnych, skoro nie możemy być normalni, przez co zepchnęła
na dalszy plan wątek formy w międzyludzkich relacjach. Wydobyła za
to sprawę zmagania się człowieka z sobą samym, z podświadomymi
impulsami, z ciemną stroną własnej psychiki. Naczytawszy się
Kronosa, podlała to biseksualnym sosem. Ku uciesze piewców
ideologii denger, przepraszam - gender.