Tam, gdzie kończy się asfalt i zaczyna dziurawa droga łódzkiego przedmieścia, stoi dom. Przedstawiam wam Manufakturę Splotów Joanny Matusiak, świat rękodzieła najwyższej klasy i jej dwa koty.
Tam, gdzie kończy się asfalt i zaczyna dziurawa droga
łódzkiego przedmieścia, stoi dom. Z pozoru przeciętny, ale ładny.
Zadbany, odmalowany, z nowymi oknami, zawsze na równo skoszoną
trawą. Niepozorny. Na balustradzie balkonu pierwszego piętra siedzi
plastikowy kruk. Za każdym razem, kiedy tu jestem, odprowadza mnie
wzrokiem od furtki do wejścia, bacznie obserwując, kogo tym razem
nogi niosą. Zawsze, bo nie pierwszy raz tu wchodzę i – mam nadzieję
– nie ostatni. Otwierają się drzwi mieszkania. Od wejścia odurza
mnie cudowny zapach świeżych kwiatów, właśnie upieczonego ciasta z
truskawkami i kobiecych, wytrawnych perfum.
Od progu z wyciągniętymi ramionami biegnie do mnie filigranowa
blondynka z uśmiechem od ucha do ucha. W jednej chwili z ulicy z
dziurami i jezdnią w pattern „kałuże”, wpadłam do nory pod
żywopłotem, nory królika, który, uciekając przede mną, prowadzi w
najbardziej odjechane miejsce na wnętrzarskiej mapie Łodzi. To nie
Alicja jednak, nie kraina czarów. Przedstawiam wam Manufakturę
Splotów Joanny Matusiak, świat rękodzieła najwyższej klasy i jej
dwa koty.
Michalina Grzesiak: – Jak pięknie pieje kogut,
słyszysz? Bardzo swojsko u ciebie. Na stole arbuz, ciasto i ten
kogucik w tle.
Joanna Matusiak: – No tak, może zamknę
okno?
Spokojnie, nie przeszkadza mi. Wczuwam się w twój
klimat… Joasiu, u ciebie nawet fasolka szparagowa zna swoje miejsce
na talerzu. Na czym polega fenomen życia, dokładności i piękna,
które zebrały już blisko dwadzieścia pięć tysięcy fanów w sieci i
doczekały się kilku wywiadów w magazynach wnętrzarskich? Chcesz mi
powiedzieć, że poza obiektywem aparatu też jesteś taka doskonała
jak świat, który pokazujesz wirtualnie?
– Nie, nie jestem idealna, absolutnie. To, co pokazuję na
zdjęciach, to wycinek mojego świata. Faktycznie, może ten bardziej
idealny, ale nadal wycinek. Oczywiste, że nikt nie chce dzielić się
smutkami i zmartwieniami publicznie, ale przecież żyję na tym
świecie tu i teraz, mam problemy, jak wszyscy inni. Muszę kupić
pralkę, gdy się zepsuje stara, wzięłam kredyt we frankach, ale nie
piszę o tym w Internecie, bo to jest oczywiste.
Nie boisz się, że tworząc taki profil, budujesz
markę idealnego świata, pod wpływem której ktoś może popaść w
kosmiczne kompleksy? Jak to jest, że Manufaktura Splotów ma zawsze
własnoręcznie upieczony chleb, ogrody kwiatów na stole w salonie i
czystość. Pedantyczną czystość.
– Kiedy zaczynałam, nie myślałam o wpychaniu ludzi w
kompleksy. Z biegiem czasu, liczby prac i poziomu zaawansowania
manufakturowych socjali (Facebook, Instagram), rzeczywiście
dotknęła mnie forma hejtu – komentarz o prawdziwym życiu, w którym
wszystko wygląda inaczej niż u mnie, ale wiesz, dla mnie to jest
margines frustratów i ja nie mam wpływu na to, kto mnie obserwuje.
Dla jednych zdjęcia mojego autorstwa, wszelkie inspiracje są dobre,
dla innych nie i niech tak zostanie. Ja nie robię nic, żeby
ściągnąć ludzi na swoje profile.
Może właśnie dlatego tylu ich tam jest, bo przemawia
przez ciebie prawda, autentyczność i pasja?
– Kiedy prześledzisz działania Manufaktury w Internecie od
początku, zobaczysz, że nigdy nie było żadnego konkursu, nigdy się
nie reklamowałam. Mnie zależy na ludziach, którzy trafili do mnie
ze względu na podobne rozumienie piękna. Ja z nimi prowadzę dialog,
od nich się uczę i doświadczam.
Odnoszę wrażenie, że to nie tylko piękne splatanie i
zdjęcia. Jesteś w pewnym sensie nauczycielem życia, dojrzałą
kobietą – bo ile masz lat?
– Czterdzieści osiem skończę w tym roku...
…i do spełnienia własnych marzeń biegniesz w tempie
Usaina Bolta. Kim byłaś, zanim pokochałaś druty?
– Byłam i nadal jestem trenerem biznesowym, prowadzę szkolenia
dla dużych korporacji z zakresu komunikacji, sprzedaży, marketingu
i zarządzania.
Czyli jesteś panią z korpo?
– Nie. Pracuję na ich zlecenie jako freelancer. Zanim jednak
zostałam trenerem, odsiedziałam swoje w korporacji. Przez
kilkanaście lat pracowałam w branży motoryzacyjnej. Przeszłam
ścieżkę od asystenta do szefa sprzedaży i stwierdziłam, że nie ma
nic więcej. A ja nie chcę robić cały czas tego samego. Chcę się
uczyć.
Jak wygląda standardowy dzień rękodzielnika? Co do
ciebie wchodzę, to właśnie z fotela zwisa nadszarpnięta praca, za
schodami stosy gotowych dywanów. Mam wrażenie, że doba w tym domu
jest z gumy. Jak i kiedy łączysz życie prywatne z lawiną maili,
zamówień i kiedy znajdujesz czas na druty?
– Bardzo pomogła mi praca trenera. Kiedy zaczęłam szkolenia
dla biznesu, nie byłam na etacie, nie miałam pensji od pierwszego
do pierwszego. Co wypracowałam, to miałam. Tych dziesięć lat
nauczyło mnie samodyscypliny i z tego doświadczenia korzystam, ile
się da. Do tego wszystkiego jestem pedantem. Muszę mieć czysto, bo
inaczej nie potrafię zrobić niczego twórczego. Każdy paproch na
podłodze będzie mnie dekoncentrował.
Oho, nigdy w życiu nie zaproszę cię do mojego
domu…
– A, wracając do rodziny – rodzina rozumie. Mąż jest ze mnie
dumny, chwali się mną i powtarza, żebym to dalej robiła, o ile
sprawia mi to przyjemność. Od tej strony jestem zaopiekowana na
maksa. Logistycznie mąż też mnie odciąża. Wozi paczki, odbiera
sznurki od producenta, zanim zaparkuje auto w garażu, pyta, czy nie
zawieźć mi czegoś na pocztę.
Na tym chyba polega miłość,
prawda?
– Na tym polega miłość.
Jesteś szczęśliwą kobietą?
– Jestem.
Gdybyś miała dać trzy złote rady ludziom, którzy chcą
zacząć karierę w domu, co by to było?
– Nie, daj spokój, nie lubię udzielać rad i występować w roli
eksperta. Mogę tylko zagwarantować, że będzie ciężko i cudownie. Na
pewno warto spróbować i to mogę serdecznie polecić. Frajda z
robienia czegoś, co się innym podoba, co wymyśliło się samemu w
przeszłości, a właśnie udaje się to zrealizować, jest
nieoceniona.
Jak wyglądało twoje dzieciństwo? Często opowiadasz o
pewnym domu na Helenówku…
– Mieszkał w nim mój dziadek. Stara poniemiecka willa
zbudowana jeszcze przed wojną. Spędzałam tam każdą wolną chwilę.
Dziadek to była najważniejsza osoba w moim życiu, po rodzicach
oczywiście. Ten dom jeszcze stoi, ale jest w opłakanym stanie. Ma
nieuporządkowane sprawy własnościowe, umiera. Po śmierci dziadka
mieszkałam tam z mężem i dziećmi przez dziesięć lat. Jest to
podstawa mojego życia w ogóle. W tym domu i okolicach nauczyłam się
wszystkiego, co wiem o przyrodzie, nauczyłam się szacunku do
niej.
Dziadek cię uczył?
– Tak. Dziadek nauczył mnie wszystkiego.
Ale, jak rozumiem, nie on wywijał na drutach długie
szaliki zimową porą. Kto w takim razie pokazał ci, jak
splatać?
– Mama. W czasach komuny, kiedy chciałaś mieć ładny sweter,
musiałaś go sobie po prostu zrobić. Do wyboru były jeszcze bluzy
Princeton University, w których chodzili wszyscy koledzy z klasy,
no i buty sofixy. Moja mama robiła więc dla nas bardzo dużo ubrań
na drutach i szydełkiem. Muszę przyznać, że byłam bardzo dobrze
ubranym dzieckiem. Później już sama robiłam najpierw proste rzeczy
– czapki, szaliki, ale córce długi szalik na jesień splatałam chyba
pół roku. Bardziej udawałam niż robiłam. Specjalnie mi się nie
chciało…
A kiedy wróciły chęci?
– Wiele spraw w moim życiu jest dziełem przypadku i tak też
było tym razem. Praca trenera biznesu zajmowała mi czasami jedynie
trzy dni w tygodniu. Stwierdziłam, że w ramach zabijania nudy
zrobię dla siebie sweter, może jakieś poduszki. To był 2012 rok,
początek zimy. Na rynku wnętrzarskim zapanowała moda na
rękodzielnictwo – dywany, pufy. Przez przypadek znalazłam w
Internecie hasło „sznurek” i tak zaczęłam tworzyć. Na początku bez
wiary w powodzenie projektu. Kiedy na wysłanych przeze mnie kilka
ofert z entuzjazmem odpowiedziały galerie internetowe, postanowiłam
spróbować. I tak trwam.
Jesteś doświadczoną kobietą, autorytetem nie tylko w
dziedzinach wnętrzarskich. Wiem, bo czytam czasem, co pisze o tobie
córka, bloger kulinarny dla odmiany, i myślę, że może powinnaś
naprawiać świat, a już na pewno naprawiać świat swoich rówieśników,
którzy zginęli gdzieś w marazmie wieku 40+. Jak zachęcić jakąś
matkę, czyjegoś ojca, żeby nauczyli się jeszcze raz wyciągać
esencję z życia?
– Między mną a tymi ludźmi jest różnica charakterologiczna,
nie żadna inna zależna od wieku. Kiedy chciałam mieć różową
spódnicę, kombinowałam, kupowałam różowy materiał, albo biały nawet
i farbowałam go sama w garnku na kuchence, później szyłam. Kiecka
była krzywa i wypruwał się z niej zamek, ale ją miałam. Wiek nie ma
znaczenia. Dzięki swoim doświadczeniom wiem, że w życiu można
wszystko, niezależnie, czy ma się lat dwadzieścia czy
sześćdziesiąt.
A nie potrzeba do tego przypadkiem
pieniędzy?
– Czasami są potrzebne, oczywiście, że tak! Ale akurat
do tego, żeby zacząć robić dywany na sznurku potrzeba dwadzieścia
pięć złotych na druty i może sto złotych na pierwszy sznurek. Kiedy
ja coś robię, to po prostu to robię. Nie marzę o tym miesiącami,
nie gadam o tym po całym świecie. Biorę się za siebie i działam.
Mam tak przez całe życie ze wszystkim, również z urządzaniem
mieszkania, które nie jest wystylizowane za grube miliony, lecz
moją głową, pomysłem i siłą mięśni. Jak chcę sobie
przemalować kominek na ciemnoszary, to jadę do sklepu, kupuję
farbę, wałek, wracam do domu i maluję. Żeby coś osiągnąć, trzeba
działać i to jest najważniejsze. Mąż mówi o mnie, że jestem
odważna, bo robię wszystko, co powstaje w mojej głowie. Mam na
koncie też mnóstwo porażek, ale wiem, że się do tego nie nadawałam,
bo sprawdziłam.
Twoje podejście do życia to fantastyczny azymut dla
twórców. Bardzo często towarzyszy im uczucie „boję się, że się nie
uda”. Pokazujesz, że można i dodajesz skrzydeł. Mnie również.
Dzięki Joasiu.
– To uczucie jest głównym hamulcem przed jakimkolwiek
działaniem człowieka. Udowodniono natomiast, że bardzo duży procent
naszych irracjonalnych lęków nigdy się nie ziści. Wszystko jest w
głowie. Mamy bujną wyobraźnię.
Co dalej z Manufakturą Splotów? Jakie masz
marzenia?
– Wymyślam, kombinuję, wciąż dużo wymagam od siebie. Kiedyś
liczył się tylko sukces i forsa, jak chyba u każdego młodego
człowieka, ale ja to już wszystko przeżyłam, wiem, jak to smakuje.
Teraz chcę czegoś zupełnie innego. Manufaktura to nigdy niekończący
się projekt. Ciągle mam nowe pomysły.
A butik? Gdzieś w OFF
Piotrkowskiej?
– O tym nie ma mowy. Nie mam potrzeby posiadania takiego
miejsca. Siedzę sobie w domu, piję kawę z własnego ekspresu,
przytulam koty, piekę chleb i splatam. Ludzie wysyłają mi zdjęcia
wnętrz i proszą o dopasowanie projektu do wystroju, dając mi tym
samym pełną dowolność w tworzeniu. To mnie chyba najbardziej kręci.
Ludzie mi ufają, akceptują mój gust.
Twój gust, no właśnie. Spośród blisko czterech tysięcy
zdjęć prac i inspiracji Manufaktury wzięłabym wszystko. Jakie jest
twoje największe osiągnięcie? Projekt, z którego jesteś wyjątkowo
dumna?
– Dywan patchworkowy, od początku do końca mój pomysł. Układ
ściegów, kolorów. Zawsze kiedy widzę kopiowanie przez innych
rękodzielników właśnie tego projektu, nie mam cierpliwości i bywam
nerwowa. Reszta – proszę bardzo, nie ma problemu, ale nie ten
dywan.
Jesteś łodzianką, za co kochasz to
miasto?
– Moja Łódź jest niedoceniona, a kocham ją za wszystko. Nie
mogłabym mieszkać nigdzie indziej na stałe. Mam dwa marzenia, które
może kiedyś uda się zrealizować – dom nad polskim morzem i dom w
górach, ale ja w nich nigdy na zawsze. W związku z pracą często
bywam w Warszawie, mój mąż zresztą też. Mimo to nigdy nie było mowy
o wyprowadzce. Łódź jest pięknym miastem z określonym charakterem.
Jestem dumna z tego, co się u nas dzieje w ostatnim czasie, z tego
jak otwieramy się na ludzi. Jest natomiast jedna rzecz, której w
Łodzi nie znoszę – łodzianie, którzy są wiecznie ze wszystkiego
niezadowoleni.
A to nie jest przypadłość wszystkich
Polaków?
– Oczywiście, ale w związku z tym, że Łódź jest mi bliska,
wyjątkowo mocno mnie to irytuje. Moim ulubionym miejscem w
Łodzi jest Las Łagiewnicki. Dużo jeżdżę na rowerze, przemierzam te
same drogi i okolice, czasami poznaję nowe ścieżki. W mieście dla
odmiany lubię być na Offie. Wszystko tam jest zwyczajne i
niewymuszone. Zdejmuję kask, odstawiam rower pod ścianę i w gaciach
sportowych zamawiamy z mężem kawę. Podoba mi się to, jaki Off
jest niedoczyszczony i autentyczny. Plany rewitalizacji kłócą się z
moim pojęciem piękna.
Wypadałoby na koniec zachęcić ludzi do rzucenia pracy
w korporacji i namówić na skok w głębokie wody
kreatywności?
– Jeśli tego chcą – tak. Jeśli coś potrafią i chcą z tego
zrobić sens w życiu.
Co ma być, to będzie, prawda?
– Otóż to.