Próbowaliśmy niezwykłego czeskiego piwa w „Johance” i już wtedy przeczuwałem, że nie będzie łatwo. Jak w krótkim tekście opisać wielokulturowy Zelów, kiedy powstało o nim mnóstwo książek?
Próbowaliśmy niezwykłego czeskiego piwa w „Johance” i już
wtedy przeczuwałem, że nie będzie łatwo. Jak w krótkim tekście
opisać wielokulturowy Zelów, kiedy powstało o nim mnóstwo książek?
A autorami często przecież byli ludzie stąd – mieli dużo większe
szanse, by poznać i zrozumieć.
Czerwona lampka zapaliła się za sprawą Joanny Matejki.
Sympatyczna właścicielka sklepu-pijalni tłumaczyła: – Był tu u nas
w Zelowie Brian Scott z TVN. Cały dzień ekipa siedziała. Rozmawiali
z dziećmi, ze staruszkami i wyszło, że tu społeczności czeskiej już
właściwie nie ma. A to nieprawda.
Cóż zatem robić? Zamieszkać, zaprzyjaźnić się i starać
zrozumieć? Nierealne. Spróbuję pokazać ośmiotysięczny Zelów, jakim
go zobaczyłem w słoneczny, wiosenny dzień. Rzeczywiście ta
wielokulturowość – często przywoływana, by stało się zadość
poprawności politycznej – nie manifestuje się w jakiś szczególny
sposób. Pytani pracownicy miejscowego domu kultury nie bardzo
wiedzą, co odpowiedzieć. No bo jak miałoby to wyglądać? Sedno tkwi
chyba w harmonijnym współżyciu, akceptacji i poszanowaniu
odrębności, które prowadzi, paradoksalnie, do zacierania się różnic
– przejmowania zwyczajów: od kulinarnych, po te związane z życiem
duchowym. Jak mogłoby być inaczej, kiedy dzieci chodzą razem do
szkoły, młodzi zawierają mieszane małżeństwa, a potem jako rodzice
i nauczyciele grają w jednym teatrze amatorskim?
Na początku Zelów był czeski. No, może nie na samym początku.
Majątek należący do Józefa Świdzińskiego w 1802 roku kupili
osadnicy należący do wspólnoty braci czeskich. Uciekali z Dolnego
Śląska przed prześladowaniami. Akt kupna ziemi podpisywało czterech
Janów – Pospiszył, Matejka, Polaczyk, Jersak. Czesi w Zelowie
utworzyli zbór, zbudowali kościół i założyli cmentarz. Rozwinęli
tkactwo, przynieśli własne zwyczaje i tradycje budowlane
(ponadstuletni dom czeskich tkaczy można jeszcze dziś zobaczyć przy
jednej z głównych ulic miasta). Mieszkało tu wtedy 700 osób.
Parafia należała do Kościoła ewangelicko-reformowanego. Pod koniec
XIX i na początku XX wieku osiedlali się w Zelowie także Polacy,
Niemcy i Żydzi. Żyli tu więc po sąsiedzku kalwini, luteranie,
baptyści, katolicy i wyznawcy religii mojżeszowej. W okresie
międzywojennym powstały zakłady przemysłu włókienniczego, działał
browar parowy produkujący piwo plzeń. W 1914 roku osada liczyła 4
tys. osób, a czeski jeszcze przez trzydzieści lat był językiem
powszechnie używanym. Po I wojnie światowej, kiedy powstała
Czechosłowacja, rozpoczęła się emigracja zakończona exodusem w 1945
roku – parafię opuściło wtedy blisko 90 procent jej członków. –
Okupacja niemiecka była okresem prześladowań i konfliktów
narodowościowych – opowiada zelowianin Andrzej Dębkowski, poeta,
publicysta i wydawca, autor wielu książek o historii regionu. –
Niemal całkowicie wymordowana została społeczność żydowska Zelowa,
licząca przed wojną około trzech tysięcy osób. Po wyzwoleniu do
wyjazdu zmuszono ludność niemiecką. W Zelowie i pobliskich
koloniach pozostało około 500 rodzin czeskich.
Jedziemy na cmentarz ewangelicko-reformowany. Powtarzające się
nazwiska: Jersak, Pospiszył, Smetana. Napisy w języku czeskim
zatarte, trudne do odczytania. Dzieje Zelowa z nagrobków odczytuje
nam Karol Pospiszył – prezes Kolegium Kościelnego przy parafii.
Grobowiec Gąsiorowskich, najbardziej zasłużonego rodu czeskiego,
grób pastora Jana Mozesa, który miał największy wpływ na rozwój
Zelowa w XIX wieku, mogiły żołnierzy rosyjskich i niemieckich
sprzed I wojny światowej. – A tu pod krzakiem jałowca pochowany
jest Mykoła Liwycki, ojciec pierwszego prezydenta Ukrainy – mówi
Karol Pospiszył. Pokazuje nagrobki znanych osób. Prof. Józef
Jersak, geograf, który zakładał stację Arctowskiego na
Antarktydzie, kuzynka Kornela Makuszyńskiego, Waldemar Krygier,
scenograf teatru Henryka Tomaszewskiego we Wrocławiu, Klemens
Nowicki, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, ojciec polskiej
chirurgii.
Na cmentarzu sporo wolnej przestrzeni, porośnięte
przystrzyżoną trawą puste miejsca wokół starych grobów. – Tak się
dzieje, kiedy rodzina wyjechała, wymarła i nikt przez lata nie
zajmuje się miejscem pochówku. To są tak zwane groby do likwidacji
– tłumaczy Pospiszył. Uświadamiam sobie, że to znak przerwania
ciągłości, trwającego dekady zaniku społeczności czeskiej w
Zelowie. Po cmentarzu żydowskim nie ma nawet śladu. Zostały
wyrobiska piasku, który poszedł na budowę miejscowych domów.
W drodze powrotnej podziwiamy nowy budynek biblioteki Zespołu
Szkół Ogólnokształcących i imponującego obserwatorium
astronomicznego. Potem zwiedzamy kościół ewangelicko-reformowany i
usytuowane na strychu muzeum parafialne. Na nabożeństwa zwykle
przychodzi około setki wiernych. Na strychu przed wejściem do
muzeum i wzdłuż schodów wiszą kartusze trumienne – niektóre
XIX-wieczne. Kościelne poddasze mieści też parafialne archiwum –
kompletne od 1802 roku. Dlatego mnóstwo osób korzysta z tych
zbiorów – przede wszystkim historycy, studenci piszący prace
magisterskie, autorzy książek. O Zelowie napisano więcej niż o
wielu innych większych miastach.
– Ludzie przyjeżdżają tu często w poszukiwaniu korzeni –
ostatnio to prawdziwa epidemia – mówi Pospiszył. Niewielkie muzeum,
w którego skład wchodzi sala główna i zrekonstruowana salka
lekcyjna z czasów Jana Amosa Komeńskiego, XVII-wiecznego czeskiego
pedagoga i myśliciela protestanckiego, nie jest tylko miejscem
wystaw. Na strychu organizowane są spotkania kulturalne, tu odbyła
się premiera spektaklu o historii Zelowa. Muzeum jest siedzibą
corocznego festiwalu teatrzyków dziecięcych. Odwiedzili je Vaclav
Havel, kiedy jeszcze był prezydentem i Karl Dedecius, którego
rodzice pochodzili spod zelowskich Pożdżenic.
Przy parafii ewangelicko-reformowanej działają Zelowskie
Dzwonki – jedyny w Polsce zespół grający na dzwonkach ręcznych.
Istnieją od 15 lat. Jego członkowie to dzieci i młodzież nie tylko
z parafii. Koncert w ich wykonaniu to coś niepowtarzalnego – pieśni
religijne i utwory muzyki klasycznej (Bach, Bizet,
Mendelssohn-Bartholdy, Wagner) zaaranżowane na dzwonki ręczne i
dzwony rurowe w kilku oktawach, czyli na ponad 70 instrumentów,
brzmią niesamowicie. – Gdy dzieci dostaną się do zespołu, rodzice
są szczęśliwi, bo to wielka przygoda, koncerty w Polsce i poza jej
granicami – mówi Andrzej Dębkowski.
W ogóle ludzie w Zelowie wydają się szczególnie utalentowani –
piszą książki, zajmują się twórczością plastyczną, grają w teatrze,
wydają „Gazetę Kulturalną”. Strona domu kultury przedstawia 25
twórców – amatorów, ale i absolwentów uczelni artystycznych.
Kiedy wychodzimy z kościoła, wokół domu zborowego zaczyna się
ruch – to rodzice odbierają dzieci z przedszkola edukacyjnego
prowadzonego przez parafię (nie tylko dla ewangelików), która
organizuje też kursy językowe czy półkolonie w czasie ferii i
wakacji. Mam wrażenie, że w czeskim Zelowie dobrze się dzieje, a
zaraz potem przychodzi myśl, że to Zelów wspólny.
tekst i foto: Bogdan Sobieszek