Zacząłem warsztaty literackie z nową grupą kandydatów na prozaików i poetów. Pierwsze spotkanie, każdy się przedstawia, aby ich lepiej poznać, pytam o ulubione książki. I wtedy kompletne zaskoczenie - chłopak twierdzi, że jego ulubioną książką jest...
Zacząłem warsztaty literackie z nową grupą kandydatów na
prozaików i poetów. Pierwsze spotkanie, każdy się przedstawia, mówi
coś o sobie. Aby lepiej poznać uczestników zajęć, pytam ich o
ulubione książki. I wtedy kompletne zaskoczenie - chłopak twierdzi,
że jego ulubioną książką jest Giaur. I że właśnie czyta ją
trzeci raz. Trochę nie dowierzam, więc dopytuję, czy chodzi o
powieść poetycką Byrona. I wtedy zaskoczenie jest już zupełne -
chłopak nie zna autora, bo nigdy nie czyta stron tytułowych.
Interesują go książki, a nie pisarze. Spełnienie snu
strukturalistów o śmierci autora? Chłopak chyba jednak nie czytał
Rolanda Barthesa, a nawet jeśli czytał - i tak przecież nie poznał
jego nazwiska.
Początkowo zszokowany postawą młodego miłośnika romantyzmu, po
chwili zapytałem się w duchu, czy i mnie nie zdarzają się podobne
sytuacje. Czy w zapale czytelniczym nie pożeram książek, nie
zwracając uwagi, kto je napisał? Szybki rachunek sumienia wykazał,
że owszem. Przeczytałem krótką powieść ostatnio nagrodzonego Noblem
Francuza, ale jak on się, do diaska, nazywał? Bez Internetu nie
dałem rady sobie przypomnieć, że Patrick Modiano. A filmy? Czy
pamiętam nazwiska reżyserów, na których dzieła wybrałem się do
kina? Czy chciało mi się sprawdzić nazwiska tych, których filmy
obejrzałem w kawałkach, skacząc po telewizyjnych kanałach? Na
przykład znakomita Śmieszność - też jakiegoś Francuza.
Dlaczego nie pamiętam jego nazwiska? Czy dlatego, że zawsze mogę
sprawdzić?
Internet niewątpliwie pamięci szkodzi, tak jak samochód
szkodzi mięśniom nóg. Przestajemy pamiętać, kto co powiedział,
kiedy coś się wydarzyło, kto jest autorem naszej ulubionej sztuki.
Czy ludzie, którzy po kilka razy chodzą na Szalone
nożyczki, znają nazwisko Paula Pörtnera? Być może niektórzy
znają. A nazwisko reżysera Marcina Sławińskiego? Chyba raczej nie.
Czy oglądający reklamę z wpadającą w ucho melodią wiedzą, że
skomponował ją - dajmy na to - Carl Orff albo Franz Schubert? Nie
wiedzą i chyba wiedzieć nie chcą.
To lekceważenie autora jest o tyle dziwne, że żyjemy w czasach
absolutnego szaleństwa na punkcie praw autorskich. Każdy spryciarz
szuka rzeczy, którą mógłby opatentować, podpisać, zarezerwować.
Rezerwuje się domeny, czyli ciekawe zestawy liter, by je
odsprzedawać z zyskiem, opatentować można kolor, czyli liczbowo
określoną mieszankę trzech składników (RGB), graficzny znaczek (np.
trzy paski) lub czyjeś imię (komitet przyznający nagrody
upamiętniające Kolberga miał prawny spór z amerykańskim przemysłem
filmowym). Rodziny żyją latami z praw autorskich po zmarłym
piosenkarzu, w gazetowych podpisach pod zdjęciem najważniejsze jest
nazwisko fotografa, copyright trolling pozwala ciągnąć
niewyobrażalne zyski z praw do wrzuconego specjalnie w sieć
zdjęcia, które ktoś niebacznie skopiuje, a które według autora jest
warte wziętą z sufitu sumę. To wszystko pikuś - inwestorzy giełdowi
wykupują prawa do leków na śmiertelne choroby, a koncerny prawa do
mieszanek zmodyfikowanych genetycznie nasion.
Dochodzimy do paradoksu - żyjemy w świecie, w którym nic się
już nie opłaca z wyjątkiem inwestowania w prawa autorskie, marki i
logotypy (a także w prawników). Nie opłaca się hodować krów,
produkować serów, prowadzić sklepiku, ale opłaca się kupić logo
wypromowanego produktu. Nie opłaca się nagrywać płyt (pisać
książek), ale opłaca się zbierać opłaty licencyjne za odtwarzanie
tych płyt u fryzjera. I tak dalej. (Na świecie) powstał system
prawny dla cwaniaków i naciągaczy. W dodatku nie wiadomo, kto jest
jego autorem.