Sytuacja powtarza się co roku: 30 kwietnia wieczorem wysyłam swój PIT na poczcie głównej. W tym roku doszedłem do okienka o 23.30.
Sytuacja powtarza się co roku: 30 kwietnia wieczorem wysyłam
swój PIT na poczcie głównej. W tym roku doszedłem do okienka o
23.30. Podobnie było poprzednim razem. Ale już dwa lata wcześniej
oddałem kopertę pięć minut po północy. Na szczęście pani z okienka
zgodziła się nie zmieniać daty w swoim stempelku.
Może to trochę głupie, bo przecież można wysłać swój formularz
wcześniej niż 30 kwietnia. A jeśli już w ostatni dzień, to przecież
do 20.00 jest czynnych wiele urzędów pocztowych, jeden z nich nawet
na moim osiedlu. Można też załatwić sprawę przez Internet, ale
trzeba by pamiętać, jakie miało się przychody w zeszłym roku. Można
to zrobić na dziesiątki sposobów, ale nie... ja muszę w okienku o
północy. Czy jestem jakiś dziwny? Może trochę, ale w Łodzi podobnie
robi kilkaset osób. Gdy przyjechałem na pocztę przy Dworcu Kaliskim
o 21.30, w kolejce stało mniej więcej 300 osób. Gdy wychodziłem
przed północą - kolejka wcale nie była mniejsza.
Dlaczego? To pytanie zadawałem sam sobie, czekając na
możliwość wysłania listu do Urzędu Skarbowego, który zresztą ma u
siebie wszystkie potrzebne dokumenty, by samemu sobie mój PIT
wypełnić. Dlaczego tak późno? - pytał oczekujących reporter jakiejś
gazety, robiąc przy okazji kilka zdjęć. Wbrew pozorom to dość
ciekawe zagadnienie.
Dla reportera miałem przygotowaną odpowiedź oryginalną, choć
nie do końca prawdziwą: czekam z PIT-em do ostatniej chwili, bo
gdybym zmarł między 1 stycznia a 30 kwietnia, udałoby mi się
wymigać od wypełniania tych bzdurnych formularzy. Nieboszczyków
chyba nie ścigają za niewypełniony PIT (mam nadzieję, że wypełniać
formularza nie muszą też spadkobiercy). Świadomość, że zmarnowałem
3 godziny z jednego z ostatnich dni mojego życia na takie pierdoły,
nie dawałaby mi spokoju. W tym miejscu dodam, że formularz
wypełniam ręcznie, a wszystkie kwoty podliczam na kartce, ćwicząc
przy okazji umiejętności poznane w podstawówce (np. mnożenie
pisemne), więc trochę mi to wszystko czasu zajmuje.
Tak naprawdę chyba po prostu tak lubię - to czekanie w grupie
ludzi o podobnym temperamencie, te wspólne narzekania na
biurokrację, tę manifestację niechęci do urzędów skarbowych
(najbardziej w tym całym wypełnianiu wkurza mnie obecność dwóch
rubryk koło siebie - najpierw trzeba podać datę urodzenia, a potem
PESEL, bo przecież urzędnik nie potrafi z numeru PESEL odczytać
daty urodzenia). Lubię więc stać sobie w tej kolejce i słuchać, co
ludzie mówią. Co ciekawe: wydaje się, ze wszyscy oczekujący nieźle
się bawią. Wymieniają się informacjami, częstują papierosami,
pożyczają długopisy i czyste koperty. Młody chłopak stojący cztery
osoby wcześniej zaproponował nawet, że skoczy do sklepu po piwo.
Znalazł kilku amatorów i atmosfera wkrótce zrobiła się
piknikowa.
Zaczęły się historie z życia wzięte: Który telefon najlepszy i
dlaczego? Po ile na Allegro można sprzedać stare nokie? Jak się
dostać do wojska, gdy się nie ma znajomości? Głosować w wyborach
czy może nie głosować? Potem było opowiadanie dowcipów (mało
śmiesznych) i wspominanie kolejek z PRL-u. To drugie bardzo
śmieszne, bo analogię do kolejki po salceson za komuny odkrył
chłopak mniej więcej dwudziestoletni. Od razu się jednak zastrzegł,
że sam co prawda takich kolejek nie pamięta, ale opowiadała mu
babcia (najukochańsza kobieta w jego życiu). Po rozmowach z babcią
zadziwiał wszystkich na lekcjach historii w swojej szkole
zawodowej. I tak dalej...
PIT wysłałem, pozostało wrócić. Mniej więcej godzinę
piętnaście szedłem ulicami mego miasta do domu. Pachniało wiosną,
więc spacer był uroczy. Podobno przed wojną robotnicy, których nie
było stać na tramwaj, codziennie chodzili do pracy z Widzewa na
Kaliski - opowiadała mi babcia. Mieli dużo czasu, bo nie wypełniali
PIT-ów.