Kocham Łódź. Lubię piątkowy dodatek do Dziennika Łódzkiego. Szanuję publikujących tam publicystów. Ale nie chcę (nie mogę) zgodzić się na ton i wymowę niektórych tekstów. Nie dbam o konsekwencje - protestuję.
Moja rekontra dotyczy zamieszczonego 30 sierpnia felietonu
Hanny Gil-Piątek Dlaczego w Łodzi tak niewielu pomagało Żydom w
getcie. Na końcu tytułu nie było znaku zapytania - autorka
bowiem wie i - niestety - dzieli się z czytelnikami tą swoją
"wiedzą".
Tekst zaczyna się od znanego motywu - w XX-leciu panował w
Polsce antysemityzm. Bojkot sklepów, publicystyka Dmowskiego,
numerus clausus. Ograniczano liczbę żydowskich studentów na
uniwersytetach - pisze autorka, pomijając fakt, że w Łodzi w
ogóle nie było uniwersytetu. Sugeruje za to, że ów przedwojenny
antysemityzm zaowocował brakiem pomocy podczas niemieckiej
okupacji. 200 000 ludzi zginęło w łódzkim getcie, a Hannę
Gil-Piątek dziwi, że w mieście o tak dużych tradycjach walki ponad
podziałami znalazło się tak mało sprawiedliwych, którzy podejmowali
próby pomocy.
Wcale nie żartuję: Odczuwam ten tekst jako
znieważenie mojej rodziny, która w czasie wojny w Łodzi żyła. Mój
dziadek - żołnierz września, który uciekł z niewoli i wrócił do
domu, który z trudem zarabiał i zdobywał jedzenie dla urodzonej w
czasie wojny mojej mamy - nie był sprawiedliwy? I ma mnie o tym
przekonywać publicystka Krytyki Politycznej na łamach należącej do
Niemców gazety? DOSYĆ TEGO.
Najpierw parę zdań wyjaśnienia. Czy w Łodzi pomagało Żydom
wielu, czy niewielu - to zależy, z jakim miastem łódzką sytuację
porównamy. Na pewno w Warszawie pomagano bardziej. Dlaczego? Po
pierwsze - Łódź została włączona bezpośrednio do Rzeszy, a Warszawa
znalazła się w granicach Generalnej Guberni. W Łodzi represje wobec
ludności polskiej były większe, kary surowsze, a działalność
konspiracyjna trudniejsza. Po drugie - getto łódzkie było
odizolowane od pozostałej części miasta, Niemcy dokonali nawet
wyburzeń na północ od placu Wolności. Z kolei w Warszawie granica
getta wiła się między domami, często wydzielając jedynie część
ulicy, więc możliwość kontaktu była większa. Po trzecie - łódzkie
getto nie było skanalizowane, więc odpadała kolejna droga przemytu.
Po czwarte - w getcie obowiązywała inna waluta, więc jeśli nawet
ktoś odważyłby się pomagać, musiałby kupować Żydom żywność za
własne pieniądze, których Polakom również brakowało. Po piąte -
Rumkowski (nie moja rzecz oceniać, czy słusznie) przyjął strategię
przetrwania opartą na wykonywaniu poleceń Niemców, więc trudno było
znaleźć partnerów do wspólnych akcji.
I jeszcze cytat z wywiadu z Czesławem Bieleckim, autorem
łódzkiego pomnika Polaków Ratujących Żydów (stoi w Parku
Ocalałych), zapytanego przez dziennikarkę, czy Łódź jest dobrym
miejscem dla takiego pomnika: Oczywiście, że w Łodzi trudno
było ratować Żydów ze względu na silną agenturę niemiecką oraz
izolację getta, które miało własną, nieprzydatną poza jego murami
walutę. Zorganizowana przez Chaima Rumkowskiego minipaństwowość
powodowała wiele utrudnień, np. w szmuglowaniu żywności. Ale to nie
znaczy, że obywatele Łodzi nie ratowali Żydów. Czynili to w całej
Polsce, sami zmuszani do ucieczek lub wysiedlani. (wywiad na
stronach Centrum Dialogu).
Czy zatem można wymagać od łódzkich Polaków jakiejś wielkiej
pomocy? Wspomniane przez autorkę rzucenie kartofla być może było
szczytem możliwości. Coś więcej byłoby heroizmem o olbrzymim
stopniu ryzyka, a tego nie można od ludzi wymagać. Wracam myślą do
mojego dziadka, który małą córkę umieścił w niedokończonym domku na
przedmieściach pod opieką babci. Wraz z małym kuzynem przetrwali
tam chyba tylko dzięki mleku od hodowanej w komórce kozy. Czy
dziadek, który pracował w mieście, a wieczorami przekradał się
ukradkiem do córki, miał jeszcze część tego mleka nosić w nocy pod
płot getta i przerzucać butelkę na drugą stronę? Zapewne tak
zrobiłaby Hanna Gil-Piątek. Niestety, w czasie II wojny nie
istniała jeszcze Krytyka Polityczna. Gdyby istniała, w getcie na
pewno rach-ciach powstałaby świetlica z darmowymi obiadami i
programem kulturalnym.
W drugiej części tekstu Hanna Gil-Piątek pisze o infrahumanizacji, czyli dehumanizacji wizerunku osób z innych grup społecznych niż nasza. W ten sposób przechodzi od historii do dnia dzisiejszego. Teza jest mniej więcej taka, że podobnie jak kiedyś Polacy postrzegali Żydów jako "robactwo", tak dziś bogaci postrzegają biednych, wykluczonych, narkomanów i żebraków. Na dowód przytacza internetowe komentarze pod tekstem o biedzie w Śródmieściu. No cóż... jeśli bogaci dehumanizują biednych, to analogia do stosunków polsko-żydowskich w dawnej Łodzi jest mocno wątpliwa. Któż bowiem był bogaty, a kto biedny? Kto miał więcej fabryk i sklepów? Skąd powiedzenie "wasze ulice, nasze kamienice"? Analogia wątpliwa, ale przydatna autorce, która chce nam wmówić, że ta pogarda dla słabszego to jakaś cecha wrodzona Polaków (łodzian?). Mamy się wstydzić przeszłości i teraźniejszości, by w przyszłości łatwiej roztopić się w zjednoczonej Europie, w której znikną podziały narodowe.
Na koniec postawmy kilka niewygodnych pytań: Okupowana Łódź
była wielkim więzieniem, w tym więzieniu było gorsze więzienie -
getto. Ale w getcie były jeszcze gorsze więzienia: obóz cygański i
obóz dla polskich dzieci przy Przemysłowej. Czy to sytuacja
analogiczna i czy od Żydów należało wymagać pomocy dla tych
polskich dzieci? A Żydzi amerykańscy? Czy to czasem nie łodzianin
Jan Karski pojechał opowiedzieć im o wszystkim, co się dzieje w
Polsce? Posłuchali go i zorganizowali zrzuty żywności na tereny
getta? Wysłali jakieś samoloty z Wielkiej Brytanii czy z Włoch? Czy
ktoś ma o to do nich pretensje? A co do Łodzi - jeżeli to takie
nieprzyjazne Żydom miasto, to dlaczego po wojnie właśnie tutaj tak
wielu z nich zamieszkało? Radzę poczytać wydaną przez łódzki IPN
książkę Shimona Redlicha o powojennej społeczności żydowskiej w
naszym mieście, który pisze o żydowskich szkołach, spółdzielniach,
a nawet o kibucu. Łódź nie jest rajem na ziemi, ma wiele wad i
wiele ciemnych kart historii. Nie znaczy to jednak, że mamy
pozwolić wmówić sobie jakiś szczególny antysemityzm.