Przekonanie, że trasa WZ w cuglach wygra konkurs na najgorzej pomyślaną łódzką inwestycję, graniczyło u mnie z pewnością. A jednak...
Najpierw zagroził jej wiadukt wzdłuż Niciarnianej, z którego
jednak zrezygnowano. Od 1 września mamy nowego faworyta -
przystanek Łódź-Stoki, otwarty na trasie Łódzkiej Kolei
Aglomeracyjnej z Widzewa do Zgierza.
Pomysł, by za pieniądze z Unii odnowić rzadko ostatnio używaną
trasę kolejową, która kiedyś była częścią projektu kolei obwodowej,
wydawał się znakomity. Niestety, jak zawsze u nas w Łodzi -
najgorzej jest z realizacją. Bo choć pociągiem z Widzewa do Zgierza
dojedziemy w 15 minut, co jest wynikiem fantastycznym, to radość
psuje nieco fakt, że do tego szybkiego pociągu trudno wsiąść. A to
za sprawą fatalnie pomyślanych przystanków. I nie chodzi nawet o
ich złe rozmieszczenie - Łódź-Stoki, Łódź-Marysin i Łódź-Arturówek
to stare przystanki, które w ramach projektu zostały przywrócone do
życia (od biedy można przyjąć tłumaczenie, że we wniosku o remont
linii musiały zostać stare lokalizacje). Chodzi raczej o ich złe
skomunikowanie z osiedlami. Przecież stacje są po to, by ktoś na
nich wsiadał do pociągu.
Najlepszym przykładem jest tu przystanek przy wiadukcie na
Pomorskiej, nie wiadomo dlaczego nazwany Łódź-Stoki. Mieszkańcy
tego osiedla nie mogą się bowiem do niego w żaden sposób przedostać
(peron zbudowano po złej stronie torów). Mogą co prawda forsować
nasyp, przechodzić przez tory i wspinać na peron, ale jest to i
niebezpieczne, i zakazane. Grozi więc wypadkiem lub mandatem. Mogą
też lecieć naokoło przez wiadukt drogowy - zajmie im to około 5
minut, tyle, co podróż na Widzew i połowę tego, co podróż do
Zgierza. Ale nawet taki spacerek nie gwarantuje dojścia do peronu
po chodniku, którego wzdłuż Pomorskiej po prostu nie ma. Jedyne
zejście z peronu prowadzi prosto na jezdnię drogowego ślimaka
(fragment budowanego od 28 lat systemu wiaduktów wokół szpitala).
Nawet się nie dziwię, że nie ma tam pasów - dokąd bowiem miałoby
prowadzić przejście? Do dziury?
Mieszkańcy Stoków mają więc stację, do której nie mogą się
dostać. W pierwszym, darmowym dniu funkcjonowania trasy, widziałem,
jak przeskakiwali przez tory, niepewnie się rozglądając. Znając
uprzejmość i otwartość na ich potrzeby policji i straży miejskiej,
można się tam wkrótce spodziewać patroli spragnionych pieniędzy z
mandatów. To dodatkowo wkurzy mieszkańców, którzy na pociągi o
wdzięcznej nazwie "Flirt" mogą sobie na razie popatrzeć (pociągi
jeżdżą po nasypie) albo mogą sobie ich posłuchać (przed przejazdami
maszyniści muszą trąbić).
Próbowałem dochodzić prawdy o przyczynach tak absurdalnego
projektu. Najpierw jakiś inżynier nadzorujący na miejscu budowę
przyznał mi rację, ale zasłonił się dokumentacją. Rzeczniczka
Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej stwierdziła, że ŁKA jest tylko
przewoźnikiem i wozi ludzi, zatrzymując się tam, gdzie PKP-PLK
zrobi jej przystanki. Dziwna logika jak na spółkę, która musi
przecież dbać o zyski. Z kolei rzecznik działu inwestycji Polskich
Linii Kolejowych z Warszawy poinformował mnie uprzejmie, że
zaprojektowali taki układ przystanków po konsultacji z samorządem.
Myślałem, ze chodzi mu o Urząd Marszałkowski, ale nie - to miasto
wypowiedziało się w tej kwestii. A więc jesteśmy w domu - łódzcy
specjaliści od transportu potrafią zepsuć wszystko.
Jakaś logika jednak w ich działaniach była - podobno
przystanek ma służyć ludziom jadącym do szpitala i studentom
Uniwersytetu Medycznego. Dlaczego więc stacja nie nazywa się
Łódź-Szpital? Może dlatego, że najbardziej znaną kliniką w
kompleksie między Pomorską a Czechosłowacką jest psychiatria. Nazwa
Łódź-Szpital Wariatów dobrze oddawałaby sens inwestycji. Śmieszne,
tylko kto za to płaci? W 85% Unia Europejska. Inwestorem jest Urząd
Marszałkowski, który powołał spółkę ŁKA. Tory i stacje dla pociągów
tej spółki projektowała warszawska centrala PKP-PLK po
konsultacjach z miastem, a roboty wykonywała firma z Kielc.
Mieszkańców nikt o nic nie pytał, a dziennikarze przedrukowują
komunikaty prasowe rzeczników. Ratunku!