Mijam go codziennie od kilku lat, gdyż tamtędy przebiega moja rowerowa droga do pracy.
Mijam go codziennie od kilku lat, gdyż tamtędy przebiega moja
rowerowa droga do pracy. Mijałem go, gdy był na etapie projektu
architektonicznego, mijałem, gdy grodzono teren pod budowę
(musiałem zmienić nieco trasę przejazdu), mijałem na etapie kopania
fundamentów, wieszania wiechy i prac wykończeniowych. Niedługo minę
go w dniu uroczystej inauguracji roku akademickiego. Nowy gmach
Wydziału Filologicznego przy Pomorskiej - siedziba wszelkich
możliwych filologii, dziennikarstwa i innych kulturoznawstw. 30 lat
temu mógłbym w nim studiować...
Zazdrościć młodemu pokoleniu nowoczesności i szklanych schodów
czy raczej z nostalgią wspominać stary gmach polonistyki na rogu
Zamenhofa i Kościuszki? Cieszyć się z powstającego w Łodzi kampusu
czy raczej biadolić nad upadkiem centrum, w którym już nawet
studiującej młodzieży zabraknie? W łódzkiej prasie trwa dyskusja na
ten temat - pojawiają się argumenty za i przeciw. Przedstawiciele
UŁ zachwalają ideę kampusu - że zebranie budynków w jednym miejscu
pozwoli chodzić studentom na zajęcia z innych dziedzin (polonista
piszący pracę Teoria chaosu a współczesna poezja polska
będzie miał bliżej na konsultacje z matematykami), że w nowych
gmachach będą rzutniki i gniazdka do laptopów, że łatwiej sprzątać
budynki znajdujące się blisko siebie. Z kolei przeciwnicy przenosin
na Pomorską, z architektem miasta Markiem Janiakiem na czele,
załamują ręce nad losem siedmiu porzuconych w centrum gmachów,
które zapewne będą stały puste, a także oskarżają Uniwersytet o
chęć stworzenia miasta pod miastem, czyli o upadek funkcjonujących
w centrum kawiarni i sklepów (do teatrów studenci i tak chodzą
rzadko), które stracą klientów. Mówią też coś o wymianie myśli,
która miałaby się jakoby dokonywać między młodymi i starszymi
inteligentami na ulicach śródmieścia (wszak widząc Janiaka w
kawiarni na Piotrkowskiej, każdy student kulturoznawstwa
spontanicznie rozpoczyna pogawędkę na temat architektury
postmodernistycznej)... Nikt jednak nie podnosi ważnej kwestii -
kwestii komunikacji.
Budowany z żelazną konsekwencją kampus UŁ mieści się (w
uproszczeniu) między ulicami Narutowicza, Kopcińskiego, Pomorską i
Konstytucyjną. Kawałek dalej na wschód jest jeszcze Uniwersytet
Medyczny, kawałek na północ - akademiki na Lumumbowie. Wyjechać z
tej wyspy wiedzy (wyspy w znaczeniu dosłownym - nowy gmach ma nawet
fosę) można dzięki przeprawom na Narutowicza i Pomorskiej. Już dziś
sforsowanie rwących strumieni pojazdów trwa dłużej niż przejazd
przez łódzkie rzeki za czasów Jagiełły. Dodatkowe przerzucenie
kilku tysięcy studentów i pół tysiąca pracowników naukowych w ten
rejon zakorkuje wschodnią część miasta zupełnie. Jasne - trochę
zyskamy na bliskości akademików, ale większość filologów i tak
wybierze samochód. Widać to po budowanych wokół gmachu parkingach.
Od frontu wygląda on jak hipermarket - trzeba przejść sto metrów
wśród samochodów, by dotrzeć do wejścia. Miejsc parkingowych i tak
zabraknie, stąd szlabany przy wjeździe. Docent z doktorem jakoś
zaparkują, reszta będzie rozjeżdżać okoliczne trawniki (proszę
obejrzeć w dniu zajęć pobliski skwer między budynkami zarządzania,
fizyki, farmacji i ochrony środowiska).
Co zatem robić? Wydaje się oczywiste, że na Narutowicza i
Pomorskiej trzeba wydzielić torowiska dla tramwajów. Dzisiaj są
wydzielone na 30 metrów przed skrzyżowaniem, a i tak kierowcy stają
tak blisko torów, że tramwaj nie może przejechać. Pokonywanie Ronda
Solidarności to nieraz 12 minut (1 zmiana świateł trwa 3 minuty).
Przydałaby się też ścieżka rowerowa w śladzie ulicy Jaracza, może
jakaś linia autobusowa z Widzewa, dojeżdżająca do kampusu od
wschodu. Obawiam się jednak, że specjaliści ze ZDiT-u powiedzą (i
będą wysłuchani): a nie mówiliśmy, że potrzebna jest sześciopasmowa
Nowokonstytucyjna przez środek parku?
I Nowokonstytucyjna powstanie, i studenci zostaną zamknięci w
pierścieniu wypełnionych samochodami ulic. A któregoś dnia po
prostu popsują się sygnalizatory i wszędzie będzie czerwone
światło. I młodzież akademicka nie będzie mogła opuścić tej wyspy
wiedzy na wschodzie Łodzi (policja będzie wlepiać mandaty tym,
którzy zdecydują się przejść mimo wszystko). Zdesperowani studenci,
zmyleni nazwą, w poszukiwaniu jedzenia udadzą się do BUŁ-y, ale tam
znajdą tylko wychudzone białe kruki i zadrukowany papier,
bynajmniej nie śniadaniowy. Rodziny będą więc przyjeżdżać w pobliże
i przerzucać dzieciom przez Kopcińskiego paczki żywnościowe.
Dojdzie do samosądów, a może i samogwałtów. Taką wieszczę
apokalipsę, która dopełni się na Wyspie Filologów.