KIJ W MROWISKU - ZAKORZENIENI CZY UWIĄZANI? | Kalejdoskop kulturalny regionu łódzkiego
Proszę określić gdzie leży problem:
Proszę wpisać wynik dodawania:
4 + 4 =
Link
Proszę wpisać wynik dodawania:
4 + 4 =

KIJ W MROWISKU - ZAKORZENIENI CZY UWIĄZANI?

Modne ostatnio poszukiwanie korzeni jest raczej rozpaczliwą próbą zrobienia czegoś ze swoim zagubieniem niż przejawem świadomego zmierzenia się z tradycją. Całe to grzebanie w stronach z archiwalnymi zdjęciami, te miejskie gry i wydawanie setek wspomnieniowych książek jest moim zdaniem udawanym, wmówionym sobie patriotyzmem lokalnym.

Ludzie nie opuszczają rodzinnych miast, bo nie stać ich na nowe mieszkania albo boją się stracić byle jaką, ale jednak pracę. Ponieważ muszą być tam, gdzie są – budują sobie wyidealizowany obraz swoich związków z miejscem.

 

Zakorzenienie to emocjonalny stosunek do miejsc i zdarzeń, wynikający z osobistej lub zbiorowej pamięci. To świadome podjęcie dziedzictwa, rozpoznanie siebie w historii, zrozumienie swojego losu i określenie na tej podstawie swojej przynależności do wspólnoty i swoich obowiązków wobec niej. To, że komuś się podoba jakaś kamienica albo most, że robi takim miejscom zdjęcia i wrzuca je na swoją stronę, nie oznacza, że jest gdzieś zakorzeniony. Podobnie jak śpiewanie ludowych melodii nie czyni z nikogo chłopa, robienie zdjęć zamkniętych fabryk nie robi z nikogo robotnika (a tym bardziej fabrykanta).

 

Szczególnie wyraźnie widać to w Łodzi, mieście o wyjątkowo skomplikowanej historii, mieście tymczasowego pobytu dla kolejnych pokoleń materialnych bądź intelektualnych dorobkiewiczów, mieście, którego nikt nie rozumie. Dlatego nie wierzę w te wszystkie Święta Łodzi, w te edukacyjne spacery i fotograficzne konkursy. Nie wierzę w zatroskanie organizacji pozarządowych ani w prawdy zaangażowanych felietonistów publikowane w weekendowych dodatkach. Nie wierzę politykom przywożonym tu z Warszawy ani tym awansowanym z ościennych miasteczek, nie wierzę koordynatorom unijnych projektów ani kuratorom problemowych wystaw. Nie wierzę senatorowi RP, który uchodzi za specjalistę od historii miasta, a opracowuje z kosmosu wzięty system nazw dla łódzkich osiedli. Nie wierzę nawet sobie, gdy zaczynam mówić o przywiązaniu do Łodzi, pięciu pokoleniach w rodzinnym domu czy lokalnym patriotyzmie.

 

To wszystko jest płaskie jak Festiwal Czterech Kultur i naiwne jak Centrum Dialogu. To jest pełne polotu jak gra Widzewa i ŁKS. To jest dojrzałe jak akcje promocyjne naszych urzędów i piękne w swej wymowie jak Galeria Wielkich Łodzian.

 

Ponieważ nikt tego miasta nie rozumie, nikt tu nie jest w stanie spojrzeć na siebie z dorosłym dystansem. Zobaczyć, czym jest to miasto i kim my jesteśmy. Ja też niewiele z niego rozumiem, więc w zasadzie powinienem siedzieć cicho. Mam jednak jakieś w miarę trzeźwe rozpoznania:

 

  1. To miasto ma problem ze skalą – zawsze było i jest albo za małe, albo za duże. Bo wciąż jest wymyślane na nowo, przez kogoś projektowane. Nie może rozwijać się organicznie.
  2. To miasto jest skręcone i złamane. Nie może się zdecydować, czy jego osią ma być Piotrkowska, czy może Piłsudskiego. Czy łączyć ma Zgierz z Pabianicami, czy może Berlin z Moskwą?
  3. To miasto chce koniecznie zapomnieć o 400 latach swojej rolniczej przeszłości. Wciąż chcemy myśleć o sobie jako o mieście przemysłu (włókienniczego albo kreatywnego). A przecież nazwa Księży Młyn nie wzięła się ani od fabryk Scheiblera, ani od Fabryki Sztuki. A ogródki działkowe to dla potomków chłopów przybyłych tu do pracy coś więcej niż rozrywka.

Kategoria

Wiadomości