Drugi tydzień festiwalu Łódź Czterech Kultur był lepszy niż pierwsza część imprezy. Do festiwalu przekonali się też chyba łodzianie.
Festiwalowy weekend zaczął się już w czwartek koncertem The
Tiger Lillies. Jak się okazuje, zespół ma w Polsce zaprzysięgłych
fanów - niektórzy z nich przybyli na koncert w strojach
odwołujących się do estetyki londyńskiej grupy. Pastiszowa muzyka
nawiązująca do tradycji kabaretowej spod znaku Brechta i Kurta
Weilla dobrze się odnalazła na dziedzińcu przedwojennej fabryki
papierosów. Może Łódź ma coś z Berlina lat 30. Może 4 łódzkie
kultury muszą się dziś porozumiewać po angielsku? Sam zespół
sprawiał trochę wrażenie, jakby nie za bardzo mu się chciało grać.
Dyrektor Brzoza wspominał coś o stoisku z płytami i wypełnianiu
postanowień kontraktu. Coś w tym chyba było - muzycy po prostu
wypełniali warunki kontraktu. Nie wiem nawet, czy wiedzieli, gdzie
grają.
Łódź w ogóle jest chyba podobna do wszystkiego. W piątek
okazała się podobna do Odessy - mówił o tym Aleksander Michajłow,
reżyser opartego na sztuce Izaaka Babla spektaklu Wozak i
król (o tym podobieństwie wspomina często Iwan Kulik,
mieszkający pod Łodzią ukraiński malarz). Rosjanie grali w
tym samym podwórku co tydzień wcześniej Garbaczewski i pokazali, że
wykorzystanie nietypowej przestrzeni nie musi się wiązać z orgią
multimedialnych projekcji (ani z projekcją obrazu orgii). Naturalna
dekoracja, sceny rozgrywające się w kilku planach, ciekawie
ogrywane rekwizyty nie przeszkadzały w porządnym opowiedzeniu
historii. W dodatku Rosjanie znakomicie śpiewali i tańczyli,
potrafili też nawiązać kontakt z publicznością. Ale nie ma się co
dziwić - w oryginalnym programie reżyser jest przedstawiany jako
zasłużony twórca rosyjskiej
sztuki, a taki tytuł zobowiązuje.
Sobota to prawdziwe festiwalowe szaleństwo - kumulacja aż
sześciu wydarzeń (w tym trzech koncertów). Po raz pierwszy poczułem
się jak na prawdziwym festiwalu (zwłaszcza że jednocześnie trwała
Noc Muzeów, Juwenalia i co tam jeszcze). Szkoda tylko, że nie nad
wszystkim udało się zapanować organizacyjnie. Na przykład ciekawa
dyskusja na temat historii Łodzi, zorganizowana z okazji wydania
numeru pisma "Karta" po części poświęconego naszemu miastu, była
zagłuszana próbą koncertu pieśni z getta. Redaktor naczelny "Karty"
Zbigniew Gluza i Paweł Spodenkiewicz z łódzkiego IPN-u nie mieli
mikrofonów i musieli przekrzykiwać dobiegające z podwórka głosy. To
oczywiście drobiazg, ale na przyszłość warto nad takimi drobiazgami
zapanować. Podobnie jak nad godziną rozpoczęcia projekcji w
podwórzu przy Piotrkowskiej 26. Świetnie dobrane miejsce (betonowe
przypory dzieliły przestrzeń na osobne "sale projekcyjne", ale
stojąc w pewnym oddaleniu można było obserwować dwie sąsiednie
etiudy naraz - były celowo zestawiane w intrygujące całości), ale
mniej świetnie dobrana godzina. Filmy pokazywano od 19.00, kiedy
było jeszcze zbyt jasno, by coś zobaczyć.
Wracając do dyskusji o Łodzi - dyrektor Brzoza przy powitaniu
gości stwierdził, że wraz z artystami przywraca w Łodzi pamięć o
nieobecnym tu od 70 lat języku jidysz. W dyskusji udało się to
sprostować, gdyż jak wiadomo spora społeczność żydowska żyła w
Łodzi także po wojnie (do drugiej połowy lat 50.), posiadając swoje
spółdzielnie, szkoły, instytucje kultury, a nawet kibuce.
Potwierdził to wyważony w sądach, rozsądny i merytorycznie
przygotowany Paweł Spodenkiewicz. Może w Łodzi da się jednak
znaleźć ciekawe osoby.
W niedzielę ukoronowanie festiwalu - spektakl Zgierska
38 Teatru Ósmego Dnia. Legenda offowej sceny, mała historia z
pogranicza Śródmieścia i Bałut, zamieszanie wokół twitterowych
wpisów dyrektor Ewy Wójciak - wszystko to ściągnęło w niedzielny
wieczór na tytułowe podwórko bardzo dużo ludzi. Część zresztą
zatrzymała się przed bramą, tworząc pikietę w akcie protestu
przeciw zapraszaniu skompromitowanej wulgarnymi określeniami
papieża artystki. Można by ich potraktować jak zjawisko marginalne
(pikieta nie była zbyt liczna), gdyby nie fakt, że w imieniu
protestujących przemawiał Tomasz Bieszczad, aktor równie ważnego
studenckiego Teatru 77. Scena wręcz symboliczna -
historia zatoczyła nie tyle koło, co zapętloną, zdezelowaną
ósemkę.
Sam spektakl był raczej dokumentem, w dużej części filmowym,
ale trzy spośród ośmiu scen to rozpoznawalna poetyka
najsłynniejszego polskiego teatru alternatywnego. Była nawet
karuzela, tym razem z dziecięcymi laleczkami. Były też szare
płaszcze, trzymane przy piersiach walizki, przerysowane gesty
podkradzione Kantorowi, celowe powtarzanie tych samych motywów.
Symultaniczność przestrzeni gry zmusiła widzów do wejścia w
zakamarki podwórka i poczucia jego atmosfery. Jak każda
nostalgiczna opowieść - dużo było tu ciepła i zrozumienia, prawie
że idealizacji z gatunku "kiedyś to panie było zupełnie inaczej,
nie to co teraz". Tyle tylko, że to kiedyś to czasy głębszej lub
płytszej komuny (w zależności od tego, kto z mieszkańców akurat
opowiada). 35 lat pracowałam jako zawijaczka cukierków,
zawijałam w papierki krówki mleczne, ręce miałam zdarte do krwi. Po
pracy lubiłam usiąść w oknie i patrzeć na bawiące się na podwórku
dzieci - wspomina jedna z bohaterek nagranego przez Teatr
filmu. Inna wspomina pierwsze wypalone papierosy, mężczyzna
opowiada o grze w piłkę "do pierwszej szyby" i bójkach "do
pierwszej krwi". W podwórku działała nawet świetlica TPD. I tylko
festiwalu wtedy nie mieli.
Napisałem, że łodzianie przekonali się do festiwalu, gdyż
frekwencja w drugim tygodniu była lepsza. Być może dopiero wtedy o
festiwalu się dowiedzieli. Promocja nie była najsilniejszą stroną
imprezy. I wcale nie chodzi mi o drogie kampanie. Gdy Zbigniewowi
Brzozie groziła dymisja z funkcji dyrektora Teatru Nowego, chodniki
miasta pokryły napisy Elita pyta: Brzoza czy lipa? No i co
tu teraz odpowiedzieć?
Piotr Grobliński
Piotr Grobliński
Kategoria
Wiadomości