Bywa tak, że strategie, plany i koncepcje, zwykle pisane urzędniczym żargonem, kończą żywot na papierze. W 2013 roku Łódź przyjęła „Politykę Rozwoju Kultury 2020+” – dokument niesatysfakcjonujący, gdy idzie o najważniejszy dla Łodzi sektor kultury, czyli film.
Słowo „strategia” nie ma dobrej prasy – bywa bowiem tak, że
plany i koncepcje, pisane zazwyczaj urzędniczym żargonem, kończą
swój żywot na papierze. Ot, w 2013 roku Łódź przyjęła „Politykę
Rozwoju Kultury 2020+” – dokument niesatysfakcjonujący gdy idzie o
najważniejszy dla Łodzi sektor kultury, czyli film.
Trudno nie dostrzec, że w tym wypadku mamy do czynienia ze
stosunkowo dużą liczbą „interesariuszy” (by posłużyć się unijną
nowomową), którzy rzadko mają okazję skonfrontować swoje
oczekiwania i potrzeby nie tylko z władzami samorządowymi, ale
także między sobą. Nadal „dryfujemy” – nie wiedząc, ku jakim celom
(jeśli faktycznie są wytyczone) zmierzamy. Zachęcając do
sformułowania „filmowej” strategii, mam na myśli przede wszystkim
„miękkie” działania – lepszą komunikację władz samorządowych z
szeroko pojętym środowiskiem. Słaba polityka informacyjna powoduje
rozmaite nieporozumienia, o których w ostatnich tygodniach sporo w
łódzkich mediach pisano.
Niemałe zamieszanie powstało na przykład wokół Wytwórni Filmów
Oświatowych – a to w związku z powołaniem nowego prezesa (w
konkursie przeprowadzonym w trybie iście błyskawicznym). WFO
powinna stać się instytucją kultury, która w celach statutowych
może mieć przecież zapisaną produkcję filmową. Jeśli bowiem
właściciel (Samorząd Województwa Łódzkiego) zapragnie rozliczać
spółkę jedynie z efektu finansowego, dla jego „podkręcenia” w ruch
pójść może sposób najprostszy – czyli wyprzedaż majątku (równie
fatalne w skutkach może być pozyskiwanie kredytów pod zastaw praw
majątkowych do filmów). A przecież WFO to jeden z łódzkich
filmowych „skarbów” – dość przypomnieć, że w niedawno
zorganizowanym plebiscycie „10 na 100. Epoka polskiego filmu
dokumentalnego” w „złotej setce” znalazło się ponad 20 filmów z tej
wytwórni (a w pierwszej dziesiątce – aż cztery). Ten dorobek
współtworzy markę instytucji, o czym wie Polski Instytut Sztuki
Filmowej, który przyznał dofinansowanie na książkę o historii WFO
(czy spółce udało się „uciułać” na wkład własny do tego
projektu?)
A skoro o wyprzedażach mowa: na jednej z nich kupiłem niedawno
pistolet – legalnie, a w dodatku niedrogo. 10 złotych za nie lada
okaz: rekwizyt z filmu „Kingsajz” Machulskiego. Takie perełki, o
sporej kolekcjonerskiej wartości, wyprzedaje nadal Łódzkie Centrum
Filmowe – strach pomyśleć, co trafiło „na bazarek” w ostatnich
latach… Niedawno w Urzędzie Miasta rozwiązano specjalny zespół,
odpowiedzialny za przeprowadzenie przeglądu magazynów ŁCF – ale czy
w skład tej komisji wchodził historyk filmu, który byłby w stanie
rozpoznać nieskatalogowane „cymesy”? Być może zostały tam jeszcze
jakieś cenne eksponaty, które miałyby wartość muzealną – i mogłyby
posłużyć do tworzenia multimedialnych „ścieżek dydaktycznych” przez
zespół Narodowego Centrum Kultury Filmowej?
O NCKF pisałem w lutowym „Kalejdoskopie” – w tym miejscu
wspomnę tylko, że w konglomeracie instytucji EC1 umieszczono także
Łódzki Fundusz Filmowy, który od niedawna nie tyle dofinansowuje
projekty związane z Łodzią (i regionem – do Funduszu powinien
dołożyć własną cegiełkę, wzorem innych województw, także Urząd
Marszałkowski), ale oferuje im wkład koproducencki. Warto jednak
pamiętać, że w oryginalnej koncepcji EC1 ważną jego częścią były
studia postprodukcyjne. Niedobrze byłoby z nich rezygnować –
zważywszy nie tylko na możliwość ich komercyjnego wykorzystania,
ale także potencjalnego wprzęgnięcia w działania edukacyjne
przygotowywane przez NCKF. Takie wzmocnienie „działki”
postprodukcyjnej byłoby z pewnością o wiele ważniejsze niż
koncentrowanie się na wymyślaniu nowego logo (dostałem niedawno
reklamówkę długopisów, notatników oraz innych cudów uciapanych
napisami „Łódzkie promuje filmowców”) czy kolejnych „gadżetów”
reklamowych (na lotnisku przeglądałem ostatnio folder Regionalnej
Izby Turystycznej, w którym znalazła się na wzmianka o Se-ma-for
Film Festival, który przecież od dwóch lat nie jest
organizowany!).
Dla miasta – dobrą promocją, a dla młodych twórców – istotną
zachętą byłoby ufundowanie Nagrody Filmowej Łodzi (przez analogię
do Nagrody Literackiej im. Juliana Tuwima), być może uzupełnionej o
promesę dofinansowania kolejnego projektu, jeśli byłby realizowany
w naszym mieście (podobne rozwiązanie wdrożył przed laty Kraków). O
takiej nagrodzie mówi się zresztą od dawna – mając na uwadze
inicjatywę już istniejącą, choć prowadzoną niekonsekwentnie. Mowa
naturalnie o Nagrodzie im. Andrzeja Munka – przyznawanej przez
Szkołę Filmową. Konkurs ten był organizowany w latach 1965-2004, a
później wznowiony w 2011 (niestety, tylko na dwa lata). W 2013 r.
nagrody nie przyznano, podobnie w 2015 roku, a strona
www.konkursmunka.pl jest od dawna nieaktualizowana.
Nieaktualne strony internetowe to zresztą bolączka nie tylko
publicznych instytucji. Oto na stronie www.lakowa29.pl
(sponsorowanej przez fundację powiązaną z TOYA, a mającej
upowszechniać wiedzę o historii miejsca, czyli Wytwórni Filmów
Fabularnych) ostatnie „aktualności” pochodzą z… 2013 roku! Całkiem
niepotrzebnie strona ta dubluje dane filmograficzne, które dostępne
są przez serwis Szkoły Filmowej filmpolski.pl. Z kolei wspomnienia
wideo są trzy, a rozmowy – dwie… A przecież Stanisław Zawiśliński i
Tadeusz Wijata wykonali olbrzymią pracę przy zbieraniu materiałów
do książki „Fabryka snów” – może warto tę pracę upowszechnić
on-line? Mówi się także o podjętej przez jedną z instytucji
pozarządowych inicjatywie zbierania „historii mówionych” związanych
z filmową Łodzią – a nieco materiałów tego rodzaju jest już na
stronie Muzeum Kinematografii. Od nadmiaru inicjatyw boli głowa –
ale internauta zainteresowany dziejami filmowej Łodzi nadal skazany
jest na błąkanie się od witryny do witryny. Innymi słowy: zamiast
jednego profesjonalnego „centrum wiedzy” mamy straganiki, na
których wystawiana jest „resztówka” cennego inwentarza.
Wydaje się, że włodarze miasta zaczynają rozumieć, że markę
„filmowości” tworzą także wydarzenia festiwalowe. Tu Łódź jest w
sytuacji niekorzystnej pod wieloma względami. Zacznijmy od
infrastruktury kinowej (owszem, festiwale mogą odbywać się w
multipleksie, ale tracą wtedy swój czar). Może więc należałoby
pomyśleć o rewitalizacji kina Polonia? Miejsce to – dziś będące
własnością Urzędu Marszałkowskiego – jest świetnie zlokalizowane,
ale wymaga „usprzętowienia” i dobrego zarządzania. A może
należałoby „uruchomić” salę w pobliskim ŁDK (także w gestii Urzędu
Marszałkowskiego). Ten „miejski zasób kinowy” jest całkiem pokaźny
– choć zupełnie niewykorzystany.
Nie tylko z powodu braku odpowiednich sal kinowych Łódź jest
słabo reprezentowana na festiwalowej mapie Polski. I nie chodzi już
tylko o utratę Camerimage (nad którą zresztą sam boleję), ale
szerzej, o roztrwonienie środków finansowych w ostatnich dwóch
dekadach. Czego tu nie było – i Targowa Street Film Festival, i
Festiwal Kina 3D… Jedyną imprezą, która odbywa się nieprzerwanie w
tym okresie, jest festiwal dokumentalistyki „Człowiek w
Zagrożeniu”, mający ogólnopolską renomę, choć zapewne nie w pełni
wykorzystujący swój potencjał. Podobnie długą historię ma Forum
Kina Europejskiego Cinergia (choć organizatorom tego drugiego
zdarzały się drobne wpadki, wielokrotnie dowiedli, że potrafią
zrobić imprezę na dobrym poziomie). Oprócz tego są jeszcze trzy
mniejsze imprezy „branżowe” – lubiany przez studentów Festiwal
Krytyków Filmowych „KAMERA AKCJA”, Filmteractive (impreza o nowych
technologiach cyfrowych, którą jednak trudno nazwać festiwalem)
oraz dobrze rokujący „filmfest” (taką nazwę przyjęli organizatorzy)
„To tylko montaż”.
Szczególnie potrzebny wydaje się festiwal poświęcony animacji.
W ostatniej dekadzie odbyło się kilka edycji najpierw festiwalu
Reanimacja, a później Se-ma-for Film Festival (niezbyt fortunnym
pomysłem było wykorzystanie marki spółki w nazwie imprezy). Stałej
imprezy tego rodzaju nie udało się jednak utrzymać – co zresztą
zadziwiające, bo w Łodzi jest i środowisko, które mogłoby takie
przedsięwzięcie zorganizować, i widownia, która mogłaby być jego
adresatem. Może dlatego wciąż pojawiaja się nowe inicjatywy. W tym
roku zorganizowany zostanie na przykład Festiwal Sztuki Animacji
„AnimArt” – będący jednak przedsięwzięciem głównie teatralnym
(powstałym z połączenia Festiwalu Solistów Lalkarzy oraz Festiwalu
Sztuki Ulicznej „TrotuArt”). A jest jeszcze „wędrowny” przegląd
polskiej animacji O!PLA.
Podobna uwaga dotyczy także sektora filmów przyrodniczych. Z
uwagi na rosnące znaczenie tego rodzaju filmów spory potencjał
rozwojowy ma – organizowany co dwa lata przez WFO – Międzynarodowy
Festiwal im. Włodzimierza Puchalskiego. Może warto sięgnąć do
doświadczenia twórców Festiwalu Mediatravel (osiem edycji, ostatnia
w 2012 roku)? Zbliżony tematycznie Explorers Festival ma odmienny
charakter – i słusznie profiluje się jako impreza bardziej z kręgu
turystyki wyczynowej. Sukces tej inicjatywy pokazuje wszelako, że
istnieje publiczność zainteresowana innymi doznaniami estetycznymi
niż te, które wytwarzane są przez typowe „festiwalowe”
filmy.
Tymczasem magistrat postawił na kosztowny „import”, czyli
przeniesiony z Poznania festiwal Transatlantyk. Jak rozumiem,
chodziło o ukojenie „bólów fantomowych” po utracie Camerimage – czy
cena tego remedium nie okazała się aby jednak zbyt duża? Zagadką
jest dla mnie podjęta przez organizatorów decyzja o rezygnacji z
pierwotnej idei, tj. profilowania imprezy jako Festiwal Muzyki
Filmowej (co w Łodzi dobrze „zgrywałoby się” z historią tak
nazywanej, choć będącej de facto monograficznym przeglądem
twórczości danego kompozytora, imprezy organizowanej – przez 16
lat! – w Muzeum Kinematografii). Ostatnie edycje Transatlantyku
pozwalają sądzić, że mamy do czynienia z kosztownym „lunaparkiem”
raczej: tu dwa koncerty, do tego „kino łóżkowe” (pod baldachimami)
i „seanse kulinarne” (jedna czwarta zaproszonych w tym roku gości
to kucharze – czy raczej, pardon, szefowie kuchni). Te wątpliwe
„atrakcje” kosztowały w tym roku budżet miasta aż 4,5 miliona
złotych (Bydgoszcz dofinansowuje Camerimage kwotą niemal o połowę
mniejszą). Przypuszczam, że kredyt zaufania dla tej imprezy
zostanie błyskawicznie wyczerpany, gdyby okazało się, że dla
przedsięwzięć o większej spoistości merytorycznej zabraknie
wsparcia.
Reasumując: z filmową marką Łodzi nadal nie jest najlepiej.
Potrzeba uporządkowania czterech powiązanych ze sobą sfer
działalności: instytucji samorządowych (ich zadań i struktury
organizacyjnej), kin pozostających w ich gestii, polityki
festiwalowej oraz wirtualnych informatorów o filmowej
historii miasta.
Konrad Klejsa