Najbardziej lubię niedzielne przedpołudnia, weekendy – można się przechadzać w centrum i nikogo nie spotkać. Właściwie rzadko z Łodzi wyjeżdżam, całe życie tu spędzam, a w podróży raptem około stu dni… – mówi PIOTR ROGUCKI.
Justyna Muszyńska-Szkodzik: – Pierwsze kroki w
aktorstwie stawiałeś w Łódzkim Domu Kultury w Teatrze Pod
Lupą…
Piotr Rogucki: – Właściwie pierwsze były
konkursy recytatorskie. Jako młody chłopak trafiłem do Teatru Pod
Lupą i tam zacząłem badać swoje możliwości. To był dobry czas,
trochę zabawa, trochę praca. Bardzo przyjemne i beztroskie lata,
nieobarczone żadną odpowiedzialnością. Kojarzą mi się one z rodzącą
się we mnie namiętnością do sceny.
Teraz powracasz do Łódzkiego Domu Kultury, aby na
jubileusz 25-lecia Teatru Pod Lupą zagrać w spektaklu „Sierpień w
Coyoacan” na podstawie dramatu Davida Ivesa „Zależy kiedy”. Kto
namówił cię do tego powrotu?
– W ŁDK-u spotkałem fajnych ludzi, teraz po tylu latach
wznawiamy kontakt przy okazji urodzin teatru. Do wystąpienia w
spektaklu zaprosiły mnie dziewczyny od-powiedzialne za pomysł i
reżyserię – Agnieszka Kowalczyk i Gosia Ossowska, która zagra w
przedstawieniu rolę żony. Pojawi się też nasz kolega Adam
Majerowski w roli ogrodnika. Przez długi czas nie mieliśmy ze sobą
kontaktu, choć, poza Adamem, nadal mieszkamy w tym samym mieście.
Nie było trudno mnie namówić, bo jestem emocjonalnie związany z
tamtym okresem i ŁDK-iem. Okazało się, że możemy wspólnie coś
stworzyć. Teatr Pod Lupą to dobre miejsce, żeby poeksperymentować i
doskonalić warsztat. Właściwie każda chwila spędzona nad dobrym
tekstem dramatycznym i z grupą ludzi, którzy czują scenę, jest
pracą rozwojową, bez względu na to, czy gramy w teatrze zawodowym,
amatorskim, czy w teatrze telewizji. Tym bardziej że tekst sztuki
„Sierpień w Coyoacan” jest bardzo dobry i wymagający, mimo że to
krótka forma dramatyczna. Naprawdę czerpiemy dużo przyjemności z
tej wspólnej pracy. Może kieruje nami tęsknota za tym, co kiedyś
przeżywaliśmy, a teraz obserwujemy siebie, jak się zmieniliśmy po
latach?
Widać, że scena lubi Piotra Roguckiego. Czekasz na
jakąś wymarzoną rolę?
– Nie mam takich ról. Ale mam swój tok kreowania
rzeczywistości artystycznej i to, co sobie w życiu planowałem,
teraz realizuję. Moje zamiary dotyczą szeroko pojętej działalności
scenicznej, łączącej różne dziedziny. Szczerze mówiąc, im większy
zakres artystyczny tego, co robię, tym lepiej czuję się w takiej
aktywności.
Będziemy częściej oglądać cię na deskach łódzkich
teatrów?
– Od ubiegłorocznych wakacji rozwijam swój warsztat w Teatrze
Nowym, gdzie biorę udział w projekcie Impro Atak! To zabawa
teatralna, w której „publiczność rządzi”, czyli decyduje o
przebiegu całego przedstawienia. Lubię improwizację, bo rozwija
wyobraźnię, wymaga dużej elastyczności i skupienia. Liczy się praca
zespołowa, trzeba dać innym możliwość tworzenia, nie blokować ich.
To jest bardzo cenne w moim przypadku, bo ja zazwyczaj działam
samotnie i moje umiejętności współpracy trochę kuleją. Właśnie tego
uczę się od zespołu Impro Atak! i jestem mu za to bardzo
wdzięczny.
Wokalista, aktor, juror i celebryta Must Be The Music,
a teraz także dramatopisarz. Napisałeś dramat „J.P. Śliwa”, do
którego powstała trzecia solowa płyta…
– „J.P. Śliwa” jest częścią tryptyku planowanego kilka lat
temu. Ostatnia część muzyczna już powstała, była nią moja pierwsza
solowa płyta „Loki – wizja dźwięku”. Gdy ją tworzyłem, nie miałem
ani czasu, ani doświadczenia czy weny, żeby napisać dramat.
Natomiast teraz poczułem się gotowy, aby stworzyć utwór sceniczny i
tak powstał „J.P. Śliwa”, czyli pierwsza część tryptyku. Na pewno
na jednej sztuce się nie skończy. Znajduję dużo przyjemności w
eksploatowaniu swoich doświadczeń związanych z łączeniem różnych
dyscyplin. Muzyka, teatr, pisanie – to wszystko jest we
mnie.
Główny bohater dramatu – Jan Paweł Śliwa – to
niespełniony teatrolog, którego przygniotła codzienność,
nieudacznik, który musiał emigrować, pracował jako hydraulik,
model… To typowy przykład biografii z twojego
pokolenia?
– Dramat jest pretekstem, by porozmawiać o kondycji
dzisiejszych trzydziestoparolatków, którzy byli świadkami
transformacji ustrojowej w naszym kraju. Przyszło im żyć w czasach
gwałtownego rozwoju kapitalizmu i cywilizacji elektronicznej w
Polsce i w pewnym sensie stali się ofiarami tych zmian. Nie sadzę,
żeby organizmy ludzkie były przygotowane do tak wielkich zawirowań
w ciągu jednego krótkiego życia. Jestem częścią tego pokolenia. Nie
daję żadnych gotowych recept swoim rówieśnikom. Po prostu
przyglądam się pewnej sytuacji.
To znaczy, że pokolenie dzisiejszych 30-40-latków to
przegrana generacja X?
– Te wszystkie klasyfikacje często nie przystają do
rzeczywistości. Jednak to obraz mojego pokolenia. Doświadczyliśmy
niezwykłego przyspieszenia cywilizacyjnego, które uderzyło w
Polskę. Zmiany ustrojowe, które inne państwa europejskie
prze-chodziły w ciągu kilkudziesięciu lat, u nas musiały zostać
przetrawione w ciągu kilkunastu. Właśnie teraz niedocenione,
sfrustrowane i przeciążone pokolenie, o którym piszę w dramacie,
dochodzi do głosu. Jego udziałem są nowe emigracje, fale
nacjonalizmu, samobójcze ataki psychopatów, którzy chcą w ten
sposób zaznaczyć swoją obecność. Oni nie dostali szansy, aby swoją
energię spożytkować w inny sposób. Na świecie przewagę zyskuje
mentalność ofiar, osób, które nie zostały docenione. Nie da się
zaprzeczyć istnieniu silnego ruchu niezadowolonych czy oburzonych.
O nich opowiada dramat i moja najnowsza płyta.
Trzecia płyta solowa jest zupełnie inna od poprzednich
albumów. Piotr Rogucki przyzwyczaił fanów do tego, że łamie
schematy i przewraca wszystko do góry nogami?
– Z fanami jest różnie. Oni zazwyczaj nie za bardzo lubią
zmiany, wolą dostawać to, co już znają. Ale jest też grupa ludzi,
którzy ufają moim artystycznym poczynaniom. Płyta wykracza poza
schemat łatwo przyswajalnej pożywki popowej. To nie jest
komercyjny, przebojowy produkt. Ten album daje szerokie pole do
interpretacji. Nie jest dla wszystkich, ale dla tych, którzy
poświęcą czas i energię, no i posiadają elementarne predyspozycje,
aby poczuć klimat tej muzyki. Przy tym ludzie nie potańczą i nie
poskaczą.
Czy potrzeba zmiany to siła, która cię
napędza?
– Napędza mnie obserwacja rzeczywistości, szczególnie
muzycznej i teatralnej. Nieustannie inspiruje mnie muzyka, teatr, a
także książki, które czytam i nowe tematy, które odkrywam.
Co teraz czytasz?
– Książki filozoficzne. Ostatnio uporałem się z Platonem.
Poczytałem trochę o kwestiach etycznych u Tischnera i Józefa Bańki.
Przechodzę powoli do zagadnień związanych z Biblią, zwłaszcza
Starym Testamentem, a konkretnie Księgą Hioba. Moją największą
inspiracją przy tworzeniu tryptyku dramatycznego są publikacje René
Girarda na temat pierwotnych kultur, mitu założycielskiego czy
kozła ofiarnego.
„J.P. Śliwa” jedzie w trasę koncertową, w kwietniu
usłyszymy Piotra Roguc-kiego w łódzkiej Wytwórni. Będzie
show?
– To będzie zwykły koncert. Nie wielkie show, bo to kojarzy
się z kiczem i tandetą. Właściwie każdy, kto wypuszcza nowy film i
chce na nim zarobić, mówi, że jest to film kultowy. A każdy kto
wydaje płytę, mówi, że to płyta pokoleniowa. Toniemy w nadmiarze
słów, które są bezwartościowe, bo zostały sprzedane na rzecz
reklamy. Będę grał po prostu koncerty, raczej niewielkie – na
300-400 osób. Na pewno pojawią się formy parateatralne, monologi,
wizualizacje.
„J.P. Śliwa” także muzycznie odbiega od poprzednich
realizacji, jest tu więcej elektroniki niż gitarowego brzmienia.
Czy w tym kierunku pójdzie też najnowsza płyta Comy?
– Płyta Comy będzie inna od poprzednich, ale jaka konkretnie,
to zobaczymy, kiedy skończymy nagrania, bo w studiu dużo u nas się
zmienia. Może być ciekawą przygodą dla wielu ludzi. Na pewno będzie
to album koncepcyjny. Ukaże się w październiku 2016 roku.
Przygotowujemy obszerny materiał, który wymaga doszlifowania.
Będzie to album dwupłytowy. Podeszliśmy do niego
niekonwencjonalnie, najpierw powstały teksty, które od trzech lat
czekają na muzykę.
Dokąd płynie miasto moich snów? Dokąd płynie
niekochana Łódź? Dokąd płynie odrapany wrak? To już kultowe pytania
z „Deszczowej piosenki”. Dużo Łodzi w twojej muzyce…
– Lubię Łódź. Zaakceptowałem ją, chociaż im jestem starszy,
tym coraz bardziej przytłacza mnie mieszkanie w centrum, ten
nieustający ruch, gwar, stres uliczny. Tu jednak na pewno żyje się
wolniej niż w Warszawie. Najbardziej lubię te okresy, kiedy wszyscy
z Łodzi wyjeżdżają. Niedzielne przedpołudnia, weekendy, gdy świeci
słońce, można się przechadzać w centrum miasta i nikogo nie
spotkać. To moje ulubione momenty, gdy w wielkim mieście następuje
uspokojenie. Właściwie rzadko z Łodzi wyjeżdżam, całe życie tu
spędzam, a w podróży raptem około stu dni…
Rozmawiała: Justyna Muszyńska-Szkodzik
Foto: Albert Pabijanek
Klub Wytwórnia
Adres
ul. Łąkowa 29