Jest w Łodzi szczególna szkoła średnia, którą ukończyli wybitni artyści. To Zespół Państwowych Szkół Plastycznych im. Tadeusza Makowskiego, który obchodzi 70-lecie. O wspomnienia poprosiliśmy troje absolwentów.
Jest w Łodzi szczególna szkoła średnia, którą ukończyli
wybitni artyści, w tym Teresa Tyszkiewicz, Jerzy Treliński, Tadeusz
Piechura, Grzegorz Przyborek, ale też aktorki: Barbara Brylska i
Krystyna Sienkiewicz czy reżyserzy: Janusz Kondratiuk, Jacek
Bławut, Waldemar Zawodziński. Poza tym pisarze, poeci,
scenografowie, operatorzy… To Zespół Państwowych Szkół Plastycznych
im. Tadeusza Makowskiego, który obchodzi 70-lecie.
O wspomnienia poprosiliśmy troje absolwentów.
JOANNA HRK
scenografka teatralna związana z Teatrem Arlekin w
Łodzi oraz ilustratorka książek;
w liceum plastycznym w latach 1986-91:
Od najmłodszych lat intrygował mnie kolor. W szkole
podstawowej trafiłam na wspaniałą nauczycielkę, panią Annę
Dudzińską, która wzbudzała w nas potrzebę duchowego rozwoju,
zdobywania wiedzy o kulturze. Kibicowała mi, gdy zdecydowałam się
zdawać do „plastyka”. Zaraz po egzaminach do liceum plastycznego
musiałam donieść dokumenty do sekretariatu. Pod szkołą widzę dwóch
zarośniętych chłopaków, za chwilę trzech łysych, dziewczyny w
postrzępionych spódnicach. Pierwszy raz zobaczyłam tak inną
młodzież. Chodziłam do porządnej podstawówki, gdzie panował rygor,
nosiliśmy mundurki. Byłam przerażona, czy się tu odnajdę. Raczej
introwertyczka, byłam uczona, że kultura wymaga powściągliwości,
pokazywania na zewnątrz tylko fragmentów siebie i nie wiedziałam,
czy jestem gotowa na taki ekshibicjonizm, nie wiedziałam do końca,
jaka jestem. Szok zniknął szybko, okazało się, że to, jaka jestem,
było pod tym szkolnym fartuchem, wystarczyło go zdjąć jak wylinkę.
W liceum miałam poczucie ogromnej swobody, nie anarchicznej, ale
polegającej na tym, nauczyciele stosowali zasadę: jeśli masz
pomysł, pomożemy ci go zrealizować, a jeśli powiemy, że nie warto,
zaufaj. Wspominam to jako lata spędzone w megaprzyjaznej
atmosferze, i ze względu na nauczycieli, i na młodzież. Mieliśmy w
klasie barwne osoby. Na przykład chłopak, który nieprzerwanie
rysował mocarzy, a sam mówił jedynie szeptem, zawsze w swoim
świecie, szalenie nieśmiały, ale w grupie niezbędny. Wszyscy dobrze
się czuliśmy razem. Tam nabrałam przekonania, że artyści to ludzie
wrażliwi, bardziej życzliwi, serdeczni.
W kamienicy na Próchnika 43, gdzie zaczynałam naukę w liceum,
pracownia malarska mieściła się na strychu. Było stamtąd widać
dachy okolicznych budynków – prawie jak w Paryżu. Nauczycielem
rysunku był profesor Piotr Kononowicz, który wymagał od nas
ciężkiej pracy: 30 szkiców co tydzień. Traktowałam to z
obrzydzeniem, ale po kilku latach zrozumiałam, że chodziło o
ćwiczenie ręki. Sama widziałam, że się rozwijam. Kononowicz –
żartowniś – czasem sobie z nas dworował, ale bez intencji
upokorzenia. Uwielbiałam go.
Najczęściej rysowaliśmy i malowaliśmy przy sztalugach na
stojąco – jest wygodniej, gdy trzeba często odchodzić od sztalugi,
by mieć perspektywę, zobaczyć, jak wychodzi rysunek. To, czy
kompozycja, proporcje są dobre, można sprawdzić w lustrze. Ono
bezlitośnie obnaża błędy, których nie widać w trakcie rysowania, a
które jeszcze można poprawić. Mózg przyzwyczaja się do widoku
rysunku, a odwrócony obraz zakłóca to przyzwyczajenie i od razu
widać, co jest nie tak.
Nauka kompozycji polega na uświadamianiu, że człowiek woli ład
od bałaganu, a porządkowanie jest łatwiejsze, jeśli przebiega w
określony sposób. Inaczej myśleli na temat kompozycji starożytni
Egipcjanie, Persowie czy Chińczycy, ale w naszym kręgu kulturowym
złoty podział jest czymś, z czym nikt nie dyskutuje.
Uczyliśmy się rysować z natury – trzeba zaobserwować
odległości, proporcje, perspektywę i przenieść to na papier. Trzeba
znaleźć właściwe miejsce – gdzie usiąść, by kadr był jak najlepszy.
W liceum nauczyłam się rzemiosła w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Dopiero mając taką bazę, wiedząc co to perspektywa czy kompozycja,
można myśleć o ideach. Styl malarski wyrabia się sam, jak charakter
pisma.
W szkole ostrzegano, że artysta to ciężki zawód, ale mówiono
też, że być artystą to przywilej.
W mojej klasie były osoby wybitnie uzdolnione, jak Dorota
Lewandowska, która w 15 minut robiła to, co reszta przez 3,5
godziny i jeszcze jej praca była najlepsza. Teraz jest grafikiem w
agencji reklamowej w Holandii. Paulina Matusiak miała fantastyczną
rękę do malowania –odniosła sukces jako grafik w Amsterdamie. Piotr
Łoziński – ten nieśmiały milczek – tak rysował martwe natury, że
szczęka opadała. Nauczyciele poświęcali im więcej uwagi – była
szansa, że oni pójdą dalej w kierunku sztuki. Bo przecież nie
wszyscy. Kto by przewidział, że kolega z klasy Adam Radoń zwany
Mamutem, który ciągle coś rysował w zeszytach na matematyce czy
polskim, a nauczyciel krzyczał, żeby przestał bazgrać te durne
komiksy, w przyszłości będzie się zajmował komiksem. Pani Anna
Rżanek – od chemii i fizyki – dostrzegła wartość tych komiksów i
delikatnie popchnęła we właściwym kierunku. Tacy tam byli
nauczyciele.
Przyjaźniłam się z kolegami z równoległej klasy: Dużym
Sławkiem, czyli Sławomirem Kubalą i Piotrem Ambroziakiem. Duży
Sławek pewnego dnia przyszedł w trakcie mojej lekcji i oznajmił
pani profesor, że musi mnie zabrać. Prowadzi mnie do łazienki i
mówi, że musi zgasić światło – poczułam się trochę niepewnie.
Okazało się, że zrobił lampkę i chciał mi pokazać, jak działa.
Wracam do klasy i napotykam dziwne spojrzenia i głośne szepty: o
Jezu, Aśka! Okazało się, że w kabinie obok była koleżanka, do
której docierał tylko nasz dialog, a zgaszone światło pobudziło
wyobraźnię. Wróciła blada i na pytanie pani profesor, co się stało,
powiedziała: Aśka weszła z Dużym Sławkiem do toalety, zgasili
światło, on mówi: zobacz, podoba ci się, a ona: Boże,
cudowne!
Piotr Ambroziak spóźnił się kiedyś i nauczyciel zapytał go o
powód, a on na to: i tak mi pan nie uwierzy – wszedłem na chwilę za
płot, a jak wyszedłem, była godzina później…, przeniosłem się w
czasie. Innym razem przyszedł z oparzeniami na dłoniach – łapał
ducha w butelkę: trzymał ją nad świecą i zagarniał ducha, a gdy
chciał zatkać otwór, szyjka go oparzyła. To była młodzież
wybrana…
Dla mnie było oczywiste, że pójdę na studia artystyczne.
Chodziły słuchy, że z naszego liceum niewiele osób dostaje się do
łódzkiej PWSSP, bo nas tam nie cenią – podobno za jakąś manierę.
Okazało się, że to prawda. Wydawało mi się, że w liceum poznałam
podstawy, a na uczelni dopiero mnie nauczą malować futro, aksamit,
jedwab, metal. Miałam nadzieję na Weny latające pod sufitem. To
było naiwne przekonanie. O rysunku i malarstwie wielokrotnie więcej
nauczyłam się w liceum niż na studiach.
ADAM RADOŃ
szef Łódzkiego Centrum Komiksu i dyrektor
Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier;
w liceum plastycznym w latach 1986-91:
Dla mnie liceum było najważniejszym momentem w edukacji.
Pomysły, które pojawiły się wtedy, realizuję do dziś – choćby z
tego powodu ten okres muszę uznać za ważny. Stworzono tam atmosferę
do tego, żeby mogli się uczyć, nabierać doświadczenia i rozwijać
ludzie, którzy w żadnej innej szkole by nie zafunkcjonowali. Nie
byliśmy słabsi intelektualnie, ale niesforni, pomysłowi i pełni
energii. Było to nagromadzenie różnych charakterów, niekoniecznie
wymarzonych dla nauczycieli.
Panował liberalizm, pod warunkiem, że nauka dobrze szła –
wtedy szkoła stawała się bardzo przychylnym miejscem. Jeśli
nauczyciele widzieli, że zapał zmierza w dobrym kierunku, zamiast
nas tępić czy równać do standardu, wspierali nas w tym. Można
podziękować im za ich nieskończoną cierpliwość i
wyrozumiałość.
Moi starsi koledzy wymyślili Klub Miłośników Fantastyki
UFO-ZENEK (Zidentyfikowane Ewenementy Nielatające Ewentualnie
Kroczące), do którego dołączyłem, gdy przyszedłem do pierwszej
klasy. Pierwszą opiekunką była pani Anna Rżanek od fizyki i chemii
– postrach szkoły. Koledzy z klubu publikowali rysunki w
„Fantastyce” i w łódzkich gazetach, chociaż byli jeszcze
licealistami. Tam zaczęliśmy poznawać komiks zagraniczny, którego w
Polsce jeszcze nie było. Wojtek Birek któregoś razu przywiózł nam
wielką torbę najlepszych frankofońskich komiksów i to był
przełomowy dzień – wpadliśmy w tę komiksową studnię na amen.
Wszyscy koledzy z klubu funkcjonują dziś w świecie komiksu – jako
stowarzyszenie Contur. Dziś to gigantyczne nazwiska na rynku
ilustracji: Przemek Truściński, Tomek Piorunowski – autor okładek
książek Andrzeja Sapkowskiego, Tomek Tomaszewski – wydawca
„Popmana” i znakomity ilustrator Piotr Kabulak, który osiągnął
wiele w reklamie. Wszyscy działamy wokół łódzkiego festiwalu
komiksu, który stworzyliśmy i który ostatecznie nas
scalił.
W liceum robiliśmy też przedstawienia, działało kółko
miłośników historii sztuki, z którym podróżowaliśmy po Polsce. W
tych grupach wspólnych zainteresowań nie było ważne, kto jest z
jakiej klasy i ile ma lat.
W programie mieliśmy olbrzymią liczbę zajęć plastycznych, a i
tak po lekcjach dalej rysowaliśmy. Z Agnieszką Zakrzewicz, dziś
pisarką i dziennikarką we Włoszech, prowadziłem gazetkę „Zgrzyt”, a
zajmowała się nami profesor Bożena Sawicka, która jest teraz
dyrektorem w ministerstwie kultury.
Jestem z liceum silnie związany i zawsze będę je wspierać. Na
razie współpraca wygląda tak, że zapraszamy uczniów do
pracy-wolontariatu przy festiwalu.
Liceum plastyczne to było miejsce spotkania ludzi
nietuzinkowych. Później przyszły studia, też fajne, ale wtedy
musiałem iść do pracy, więc z maturą skończył się dla mnie czas
beztroskiej młodości. Przyjaźnie nawiązane w liceum trwają do dziś.
To skarb na całe życie.
Ta szkoła wydobywa z młodych ludzi to, co w nich najlepsze,
pasję i stwarza warunki, żeby ona mogła przerodzić się w coś
poważnego. Potem osiągają sukcesy w różnych dziedzinach. Cieszę
się, że mam zaszczyt należeć do grona ludzi, którzy ukończyli
liceum plastyczne w Łodzi. Uważam, że to mnie wyróżnia.
MAGDALENA KACPERSKA
malarka i graficzka, asystentka na Wydziale Tkaniny i
Ubioru Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi;
w liceum plastycznym w latach
1996-2001:
Rzeczywiście była taka fama, że po liceum plastycznym trudno
się dostać do ASP z powodu naszego „zmanierowania”, pewnego
ukształtowania, ale to nie do końca było prawdą. Do ASP dostałam
się za trzecim razem – aby się dobrze przygotować, po maturze
skończyłam jeszcze dwuletnie Policealne Studium Techniki Teatralnej
i Filmowej przy liceum plastycznym. Dla mnie ten okres pomiędzy był
najbardziej szalony i twórczy.
Liceum to był moment zachłyśnięcia – nagle nam, dzieciakom po
podstawówce, otwierały się nowe ścieżki. Dotykaliśmy nieznanych nam
problemów – związanych z projektowaniem czy malarstwem.
Profesorowie byli dla nas mentorami, którzy pokazywali te nowe
możliwości, zupełnie inny świat.
Byliśmy zamknięci w enklawie – szkoła mieściła się wtedy przy
Lipowej 47/49, w miejscu odgrodzonym. Klasy były nieliczne, więc
wszyscy się znaliśmy i razem spędzaliśmy czas po zajęciach.
Zawiązywały się przyjaźnie, które przetrwały do dziś, tym bardziej
że dużo osób kontynuowało naukę w ASP. Od trzeciej klasy atrakcją
były plenery, które dodatkowo nas integrowały i kształtowały. To
wszystko było niesamowitą przygodą.
Czy nabieraliśmy maniery? Każdy profesor ze swoją charyzmą w
jakiś sposób nas kształtował, ale wydaje mi się, że zależało im na
nauczeniu nas warsztatu, podstaw formalnych, a nie narzucaniu
własnych wizji i koncepcji.
Podstawy były najważniejsze. Poznawaliśmy wszystkie techniki
malarskie i rysunkowe: ołówek, węgiel, tusz, lawowanie, farby
wodne, olejne. Uczono nas, jak komponować na płaszczyźnie, dobierać
kolory, modelować światło.
Niesamowite były lekcje rzeźby u profesora Władysława
Kowalczyka. Polegały na zderzeniu z materią rzeźbiarską – gliną.
Trzeba było z tej masy wyciąć formę, zrobić coś z
niczego.
Miło wspominam też innych profesorów: wychowawcę Krzysztofa
Balcerskiego od malarstwa i rysunku, Piotra Izydorczyka od głównego
przedmiotu zawodowego, czyli w moim przypadku wystawiennictwa, ale
i nauczycieli przedmiotów ogólnych: polonistę Czesława
Michałowskiego czy panią profesor od historii – Jadwigę Dyło.
Liceum plastyczne wzbudziło we mnie chęć zostania pedagogiem.
Praca na akademii była marzeniem, które się spełniło.
Notowała Aleksandra Talaga-Nowacka
Kategoria
Sztuka