Na początek nowego roku obszerny wywiad z Mileną Lisiecką, aktorką Teatru Jaracza. Rozmowę przeprowadził Nikodem Księżak, odbywający w naszej redakcji praktyki studenckie.
Nikodem Księżak: Otrzymała pani niedawno Złotą Maskę
za najlepszą rolę żeńską w sezonie 2013/2014. W przedstawieniu
Boże mój! w reżyserii Jacka Orłowskiego zagrała pani
psychoterapeutkę Ellę. To już trzecia taka pani nagroda w ciągu
czterech lat. Można się
przyzwyczaić?
Milena Lisiecka: W naszym zawodzie mówi się: „każdy ma swoje
pięć minut”. Może te ostatnie cztery lata to było właśnie takie
moje pięć minut? Nagroda to jest coś bardzo miłego i mobilizującego
do dalszych działań. Ale jednocześnie nagrody powodują, że człowiek
ma poczucie większej odpowiedzialności, która na nim
ciąży.
Jakiegoś
zobowiązania?
Tak. Tylko że ja nie do końca wiem, co to znaczy, że rola jest
gorsza czy lepsza, że zrobiłaś lepszą rolę, gorszą rolę. Nam
aktorom czasem się wydaje, że role, w które wkładamy bardzo dużo
pracy, która są dla nas potwornie trudne, powinny być doceniane. A
niekiedy dzieje się tak, że te role, które nam "przychodzą lżej” –
właśnie one są wyróżniane. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
Ta rola przyszła łatwo czy wymagała wielkiej
pracy?
Uważam, że to była trudna praca, dlatego że ta sztuka jest
specyficzna. Nie jest to ani komedia, ani tragedia, to coś na
pograniczu. Nie można tej sztuki nawet nazwać tragifarsą czy
tragikomedią. To jest specyficzny rodzaj poczucia humoru –
żydowski, inteligentny, błyskotliwy. I, powiem szczerze – zresztą
tak na początku mówił reżyser – być może ta postać nie jest
skrojona na mój temperament. Gdyby grała ją inna aktorka, pewnie
zagrałaby inaczej, być może śmieszniej, dowcipniej. Ja jednak tę
postać trochę "przyciążyłam". Nadałam jej może trochę więcej
ciepła, jakiejś delikatności, kosztem poczucia humoru…
Praca była dla mnie o tyle wymagająca, że historię opowiada
się tu z perspektywy Elli, głównej bohaterki. To jest jej
spotkanie, rozliczenie, intymna rozmowa z Bogiem. Ella na początku
deklaruje, że jest osobą niewierzącą, ale jednak przez całe życie
do Boga się odwołuje. Prowadzi z Nim rozmowy, żąda czegoś od
Niego, kłóci się z Nim. No i nagle spotyka Go. Tylko że nie
wiadomo, czy to na pewno Bóg. Czy może psychopata? Czy to się
dzieje w jej głowie? Czy to się dzieje naprawdę? No właśnie, ta
sztuka jest o tyle fantastyczna, że każdy może ją trochę po swojemu
interpretować. Czy Ella wprowadza nas w swój świat czy też my –
jako widzowie – możemy poczuć, że ona wyraża nasze myśli? Czy ona
jest jakimś łącznikiem między Bogiem a nami? Moim zdaniem to Ella
prowadzi akcję. To ona się do Boga dobija i ona nadaje rytm całemu
spektaklowi.
Przychodzi jednak do niej Bóg i to chyba Bóg powinien
być w
centrum.
On de facto jest w centrum. Staje się pacjentem i jest kimś
najważniejszym. Ona…
…ale jest też tak, jak Pani powiedziała – to
przedstawienie opowiadane z perspektywy psychoterapeutki
Elli.
Psychoterapeuty a może człowieka w ogóle.
Jak Pani podeszła do przygotowań? Dowiadywała się pani
czegoś o zawodzie psychoterapeuty?
Oczywiście, że się dowiadywałam. Sama byłam parę razy u
psychoterapeuty, więc wiem, jak te spotkanie przebiegają.
Przeczytałam również książkę pt. „Psychiatra Boga”, na motywach
której powstała ta sztuka. Do psychoterapeuty zgłosił się kiedyś
pacjent, którego on potraktował absolutnie jako chorego
psychicznie. Ale pacjent opowiadał tak ciekawe rzeczy, że właściwie
ten psychoterapeuta nie do końca wiedział, z kim ma do czynienia… z
psychopatą czy z geniuszem? Fascynująca książka, która bardzo mi
pomogła w budowaniu tej roli. Bardzo pomagał mi też reżyser, Pan
Jacek Orłowski. Uczył dystansu, spokoju, przypominał, że gram
lekarza, terapeutę. Że muszę panować nad emocjami. Oczywiście jest
parę momentów, w których moja postać nie wytrzymuje i wybucha, ale
jednak cały czas mając z tyłu głowy, że prowadzi pacjenta. Musi być
racjonalna, musi być ciepła wobec niego, ale i musi zaskakiwać,
musi umieć wydobywać informacje, być błyskotliwa, szybko
analizować, nie może mu dawać czasu na zbyt długie myślenie. Jak to
u psychoterapeuty.
Ale w miarę rozwoju sytuacji zaczyna mieć wątpliwości,
czy to aby nie jest Bóg
rzeczywiście?
Albo psychopata. W trakcie terapii zaczynam się zastanawiać:
może to wyjątkowo wrażliwy pacjent? Przecież żyjemy dzisiaj w
bardzo brutalnym świecie, mamy „epidemię” depresji. Z drugiej
strony to niezwykle oczytany człowiek, prowadzi zaawansowaną
teologiczną rozmowę, idealnie diagnozuje problemy współczesności,
dostrzega je i potrafi je także w znakomity sposób werbalizować.
Sztuka jest pełna zagadek – nie do końca wiadomo, czy to Bóg czy
człowiek. Jedno jest pewne: ta relacja pozwala na powrót uwierzyć w
siłę człowieczeństwa. Jest to spotkanie na wielu płaszczyznach. Nie
tylko pacjent-pacjent, także człowiek-człowiek,
mężczyzna-kobieta.
Poprzednie dwie Złote Maski otrzymała Pani za rolę w
spektaklach Przed odejściem w stan spoczynku i Według
Agafii. Czy byłaby Pani w stanie porównać Werę i Agafię do
granej w Boże mój! Elli?
Nie da się tych ról porównać. Każda z nich jest inna, budowana
innymi środkami, poprzez inne metody pracy, z innym reżyserem.
Każda z tych ról wiele mnie kosztuje. Ale na pewno najcięższym
wyzwaniem jest dla mnie rola Wery w sztuce Thomasa Bernharda. Nie
schodzę ze sceny i kiszę się w potwornych traumach rodzinnych.
Wchodzę w obrzydliwy świat. W związki kazirodcze, w traumatyczną
historię z siostrą, bratem. To dla mnie niesłychanie ciężki
spektakl. Podczas gdy Ella jest szczera, podejmuje walkę, Wera
manipuluje, tworzy świat na pokaz, kompletnie zakłamuje
rzeczywistość, nie pozwala na prawdę. Dba jedynie o pozycję
społeczną, jest filistrem, mieszczką. Agafia jest jeszcze inna –
nie ma wiele do powiedzenia, chce być kochana, daje sobą rządzić.
Są to trzy różne psychologicznie postaci.
Mówiła Pani o reżyserze, spytam więc jeszcze o
partnerów scenicznych. De facto spektakl Boże mój! ma
formę duodramu, relacji psychoterapeutki i Boga, ale jest jeszcze
Lior…
Tak, Marcin Łuczak, mój sceniczny syn. Lior jest dla Elli
największą motywacją do życia, bohaterka cały czas ma go w głowie.
Dlatego bez postaci Liora w ogóle nie byłoby tego świata. To jest
bardzo ważna relacja, ponieważ to od niej wychodzi się w tej roli.
Czyli – dlaczego on ją wybiera, ten Pan Bóg? Bo obserwuje, z czym
ona się zmaga przez życie: opuścił ją mąż, została z autystycznym
dzieckiem, wobec którego ma cierpliwość, choć musi znosić wszelkie
jego humory. Ona cały swój świat, całe swoje życie podporządkowała
temu dziecku: chroni je przed swoimi pacjentami, przyjmuje ich
tylko w określonych godzinach, bardzo się tym dzieckiem zajmuje,
bardzo je kocha. Lior pozwala jej utrzymać się przy życiu, bo
przecież sama jest w ogromnej depresji.
Ile jest aktora w postaci, którą
gra?
Ile jest cukru w cukrze? (śmiech)
Tak. Czy to wygląda w ten sposób: totalnie się
odcinam, gram postać i ona nie ma związku ze mną jako Mileną
Lisiecką? Jest w tym aspekt osobisty?
Moim zdaniem nie można do końca uciec przed sobą, to jest
niemożliwe. Trzeba czerpać z emocji i z doświadczeń, by przekazać
na scenie prawdę. To nie może być wyabstrahowana prawda pani
Kowalskiej czy pani Iksińskiej. Dysponujemy po prostu swoją
uczuciowością, postrzegamy świat przez własny pryzmat. Jesteśmy
masą, gliną, z której potem się buduje postać. Możemy ją nasycać
rozmaitymi kolorami różnych ludzi, których podpatrujemy, ale nigdy
się, moim zdaniem, nie ucieknie się przed sobą, przed swoją
osobowością.
A w jakiś sposób utożsamia się Pani z graną
bohaterką?
Wydaję mi się, że takie utożsamienie byłoby czymś potwornym
psychicznie dla aktora. Załóżmy, że gram w dziesięciu różnych
przedstawieniach. I teraz wyobraź sobie, że grasz dziesięć ról i z
każdą postacią się w stu procentach utożsamiasz, to co się wtedy z
tobą dzieje? Co innego jest w przypadku filmu. Można powołać się
tutaj na przykład Dawida Ogrodnika: zagrał w „Chcę się żyć”
chłopaka z porażeniem mózgowym, utożsamiając się ze swoją postacią
absolutnie. Jeździł do domów opieki, obserwował dzieci z porażeniem
mózgowym, starał się żyć, chodzić tak jak one. Schudł, ale nad jego
zdrowiem czuwały odpowiednie osoby. Tylko on tak żył przez wiele
miesięcy, skupiając się w tym czasie na jednej rzeczy, na filmie. I
teraz wyobraź sobie, że aktor teatralny miałby się utożsamiać z
każdą postacią, być nią… Raczej jest to niemożliwe. Można się
utożsamiać w inny sposób. Ja przed każdym spektaklem przywołuję
cechy i zachowanie granego bohatera, ale nie staję się nim w stu
procentach, tak więc między utożsamianiem się a utożsamieniem jest
pewnego rodzaju różnica.
Według Pani aktor powinien być bardziej zadaniowy –
wykonujący wszystko to, o co prosi reżyser, czy bardziej twórczy –
kreatywny, improwizujący, wplatający swoje koncepcje. Aktor ma
działać jak rzemieślnik czy jak
artysta?
Znam bardzo niewielu aktorów artystów. Większość z nas mówi o
sobie jako o rzemieślnikach. I tym rzemieślnikom zdarza się od
czasu do czasu zagrać wybitne role. Stworzyć niezaprzeczalnie
wielką kreację. Wtedy możemy, być może, nazwać to artyzmem.
Chodzi o to, żeby kreacja była wartością dodaną w
spektaklu?
Tak. Czymś, co się unosi jakby „ponad dzieło”.
Czyli aktor to przeważnie tylko
narzędzie?
Ale myślące! Proponuje swoją koncepcję, swoją
wizję, oczywiście. To by było cudowne - gdyby aktor był tylko
artystą, lecz to zdarza się niezwykle rzadko.
Chciałbym jeszcze porozmawiać o innej stronie zawodu.
Wielu aktorów – m.in. mówił o tym kiedyś w Łodzi Jan Peszek –
uważa, że słowo w teatrze nie jest najistotniejsze, liczy się ruch,
emocja wyrażona ekspresją, czucie. Z drugiej strony nie można
lekceważyć słowa, ponieważ dla wielu ludzi jest ono niemal tożsame
z teatrem. Czyż prawda nie leży
pośrodku?
Dla niektórych słowo wciąż jest jeszcze najważniejsze w
teatrze. Do takich twórców należą niewątpliwie Jacek Orłowski i
Grzegorz Wiśniewski. Przecież wszystko wywodzi się od słowa, w
słowie zawarta jest myśl. Dzisiaj jednak reżyserzy rzeczywiście
często „posługują się” tekstami dramatycznymi, są one dla nich
tylko pretekstem do napisania własnych partytur. W teatrze twórców
plastyków słowo prawie w ogóle nie jest ważne lub całkowicie
nie istnieje, a w teatrze autorskim słowo jest tak samo ważne jak
wszelkie inne elementy, czyli: ruch sceniczny, muzyka, scenografia…
Taki teatr tworzy np. Agata Duda-Gracz. Dla To fantastyczne, że
mogę w obrębie tak zróżnicowanych teatrów działać, doświadczać
różnego podejścia do dzieła literackiego. Dla mnie to niezwykle
istotne. Cieszę się, że mam taką możliwość.
Nie widziałem Pani dotąd w żadnym śpiewanym spektaklu.
Planuje Pani taką inicjatywę?
Planujemy z moją koleżanką z teatru spektakl śpiewany. Ale do
tego bardzo długa droga. Niestety, od dawna nie śpiewałam. W tej
chwili musiałabym popracować sumiennie nad głosem. Wziąć lekcje,
żeby powrócił do dawnej formy. Powiedzmy więc, że ten spektakl to
taki śpiew przyszłości.
W teatrze zmieniają się trendy, mody przychodzą i
odchodzą, każdy reżyser ma swoją koncepcję… Jak więc określić
wymagania wobec aktora? Czy to możliwe, żeby był w stanie wykonać
wszystko, o co się go prosi, żeby był
uniwersalny?
Wydaje mi się to niemożliwe, żeby jedna osoba umiała zrobić
wszystko. Mimo to aktor powinien starać się być jak najbardziej
elastyczny. Powinien poszukiwać, zmieniać się, nie dać się
przypisać do określonego emploi. Poszukiwanie i rozwijanie się jest
istotą tego zawodu.
Czy rzeczywiście aktorzy starają się być elastyczni,
czy wiele potrafią? Przecież z różnych stron słyszy się, że mamy
zbyt wielu aktorów.
Mnie się wydaje, że młodzi ludzie w dzisiejszych czasach są
bardzo elastyczni. Kiedy porównuję siebie i swoich kolegów z
czasów, kiedy to my zdawaliśmy do szkoły, do dzisiejszych
kandydatów, dochodzę do wniosku, że współczesna młodzież jest
bardzo odważna. Już tak wiele umie, już przychodzi tak świetnie
przygotowana na egzaminy. Oni wszyscy się gdzieś kształcą,
śpiewają, chodzą na impostacje. Kiedy zdawałam do szkoły, byłam
człowiekiem, który nie miał pojęcia o tym zawodzie. Dopiero w
szkole zaczynałam się go uczyć. Dziś od zdających ludzi wymaga się
więcej. Po prostu musisz być świetny – od razu, na starcie.
A z drugiej strony szkoła trwa 4,5
roku.
Czyli szkoła, która powinna zająć się szlifowaniem, już
dostaje w jakimś sensie przygotowanego delikwenta. Kiedy ja ją
kończyłam, trwała 4 lata, a i tak się mówiło, że o rok za
długo.
Ludzie z komisji doskonale zdają sobie sprawę, że za
egzaminami stoi cały przemysł przygotowań? Są świadomi, że kandydat
nie przychodzi „znikąd”, widzą, kto się przygotowuje, a kto
nie?
Myślę, że tak.
Da się zauważyć, że ktoś ma zaplecze, a ktoś inny
przychodzi z głupia frant. Mimo tej świadomości wszyscy otrzymują 5
minut.
Sądzę, że to za mało.
Może to jest problem podejścia do
egzaminów.
Być może wymagałoby to zmiany… Wprowadzenia np. dłuższego
okresu obserwacji. Myślę, że sami profesorowie tych szkół ubolewają
nad metodami rekrutacji, bo czasem przeoczają talenty. Nie da się w
tym ogromie ludzi, w tak krótkim czasie, wychwycić samych talentów.
Moim zdaniem często do szkoły dostają się w ogóle przypadkowi
ludzi, którzy potem nigdy nie powinni być aktorami. Ale gdyby
zmienić formułę egzaminów, gdyby szkoła mogła się np. przez pół
roku przyglądać młodym ludziom na warsztatach, organizowane byłyby
zjazdy kandydatów, ci najbardziej wytrwali, którzy realizowaliby
się w różnych zadanych przez szkołę zadaniach, byliby bardziej
punktowani… Nie wiem, może to jest jakaś droga?
Jest też selekcja w trakcie nauki. Z dwudziestu trzech
osób wyrzucanych jest pięć, bo okazuje się podczas studiów, że się
nie nadają. Stawiamy na jakość czy na ilość? Czy te zmiany są
potrzebne polskiemu teatrowi? „Postawmy na jakość” czy jednak
„potrzebujemy dużo, a z tej masy paru na pewno będzie się
nadawać”?
Od lat istnieją cztery szkoły i one zawsze wypuszczały co roku
tyle samo absolwentów. Ostatnimi czasy trochę więcej. Ale są
jeszcze szkoły prywatne. Myślę, że w obecnych czasach wygląda to
tak: „Dobra, naprodukujmy. Kto się przebije, da sobie radę, ten
wypłynie”.
Często słyszy się od aktorów także: „skończyło nas
trzynaścioro, a w zawodzie pracuję tylko ja i jeszcze jedna
koleżanka”.
Ale istnieją też roczniki aktorów, z których wszyscy pracują.
Z mojego roku chyba tylko dwie, trzy osoby nie pracują w zawodzie.
Z wyższego roku także prawie wszyscy mają angaże. W Warszawie jest
co prawda łatwiej – większy rynek, większe szanse.
Oprócz wielu przedstawień w Teatrze Jaracza gra Pani
również w Łódzkim Domu Kultury, w sztuce stowarzyszenia TeArt pt.
Próby. Dlaczego zgodziła się Pani na taką współpracę, jak
traktuje Pani to wyzwanie?
Po pierwsze dlatego, że jak mówiłam, aktor powinien starać się
być elastyczny, próbować nowych rzeczy. A po drugie zdecydowałam,
że chcę się spotkać z nowymi kolegami, wyjść poza teatr, nabrać
trochę świeżości, popracować z ludźmi z innych zespołów. Zetknąć
się z nową energią, nie popaść w wewnętrzną rutynę.
TeArt planuje coś nowego?
Bardzo byśmy chcieli przygotować nowe przedstawienie. Mamy
teraz ku temu warunki, przygarnął nas ŁDK, za co bardzo dziękujemy.
Ale wszyscy jesteśmy też bardzo zajęci. Należałoby się zebrać i
wymyślić coś, co można wystawić. Czekam na to z
niecierpliwością.
Dziękuję za
rozmowę.
Również dziękuję.