Ostatniego dnia pozwoliliśmy sobie na przywłaszczenie loga Łóptaka. Mamy nadzieję, że nie zdradziliśmy ideałów ani bogatej tradycji i pracy wszystkich przed nami.
Ostatniego dnia pozwoliliśmy sobie na przywłaszczenie loga
Łóptaka. Mamy nadzieję, że nie zdradziliśmy ideałów ani bogatej
tradycji i pracy wszystkich przed nami. Apelujemy o wersję
drukowaną na przyszły rok, gdyż Łópta bez Łóptaka jest jak spektakl
bez publiczności, a z dostępem do internetu w ŁDKu trudno
;)
Wszyscy recenzenci bardzo dziękują za tegoroczne
spektakle. Cieszymy się, że mogliśmy w nich uczestniczyć i
dziękujemy Ośrodkowi Teatralnemu za pozwolenie na wyrażenie własnej
opinii.
Pamiętajcie - najlepsza motywacja do działania nie zawsze
ma postać pochwały. Wiemy to po sobie. W przyszłym roku my też
wysuniemy się w blasku świateł prosto pod lufy
recenzentów.
A Wy działajcie dalej, uczcie się i wykorzystajcie
wszystko jako motywację do robienia lepszego, bardziej świadomego i
przede wszystkim - SWOJEGO teatru.
Turnus mija a ja niczyja!
Grupa Teatralna Dorosłych „My młodzi” z Radomska
postanowiła nas przekonać, że niezależnie od wieku ludzie
wciąż mogą mieć chęć na zabawę. Spektakl „Bo zawsze warto mieć
nadzieję ” opowiada o pragnieniu przeżycia drugiej młodości. Może i
życie dało Ci w kość, ale przecież nadal możesz spróbować przeżyć
je z uśmiechem na ustach. Wbrew pozorom to, że masz więcej niż
czterdzieści lat, nie oznacza iż powinieneś jedynie siedzieć w
domu, oglądając kolejne odcinki oper mydlanych w telewizji.
Do pewnego sanatorium w Ciechocinku (tak, TYM Ciechocinku)
trafia Ola. Kosmicznym zbiegiem okoliczności spotyka na miejscu
Klarę i Alę. To nie jest jakiś tam zwykły zbieg okoliczności, to
predestynacja! Wszak jak inaczej wytłumaczyć, że Ola spotyka
przyjaciółki kolejno z liceum i ze studiów. A dodatkowo wiele lat
temu chłopak Klary zostawił ją dla... Oli. No cóż, przyznacie sami,
że nie brzmi jak zwykły przypadek. Na szczęście konflikt udaje się
zażegnać i można spokojnie rozpocząć planowanie wypadu na wieczorek
taneczny. W zasadzie jest to oś fabuły i wszystko kręci się naokoło
właśnie tego. Prowodyrem jest Ola, która bardzo by chciała poznać
kogoś nowego, najlepiej jakiegoś statecznego mężczyznę. Takiego
porządnego, z którym mogłaby dzielić swe życie. A jak wiadomo o to
najłatwiej na wieczorkach tanecznych przy sanatoriach. Klara i Ala
przystają na ten pomysł i w zasadzie już by można wyruszać,
niestety pojawia się problem w postaci kierowniczki sanatorium.
Otóż Matylda jest bezwzględnie przeciwna wieczornym wypadom
kuracjuszy. Twórcy postanowili bardzo podkreślić stanowczość
Matyldy poprzez wplecenie do jej replik słowa „kategorycznie”. I
nie, nie jeden raz na jakiś czas. W zasadzie jest to ulubione słowo
naszej kategorycznej kierowniczki. W zasadzie pojawia się ono
częściej niż przecinki w moich recenzjach. Pojawiają się również
inni uczestnicy turnusu jak: szczęśliwe małżeństwo,
Adam-fizjoterapeuta, czy siostra Joanna. Nic to, trzeba działać.
Wspomniane trio przygotowuje kilka koncepcji, niestety ich
realizacja okazuje się trudna. A jedna próba kończy się nawet w
dość opłakany sposób. Na szczęście możemy liczyć na happy end a
sama Matylda okazuje się kobietą dość wyrozumiałą, choć pełną
kompleksów. I to właśnie one były powodem dla którego chowała się
pod maską stanowczej służbistki.
No i to by było na tyle z fabuły, nie jest ona wyszukana, ani
skomplikowana. Oczywiście jest jeszcze kilka innych wątków, jeżeli
jednak chcesz je Drogi Widzu poznać, będziesz zmuszony udać się na
spektakl sympatycznej grupy dorosłych. Pojawiają się refleksje
dotyczące życia, które można wysnuć dopiero w pewnym wieku,
niestety są one zmarginalizowane i przysłonięte przez wspomniany
temat przewodni. A szkoda, wielka szkoda. Bardzo lubię słuchać tego
co mają do powiedzenia starsi ode mnie i często są w stanie
powiedzieć wiele bardzo mądrych rzeczy. Jednak z drugiej strony ten
spektakl w założeniu miał być komedią, toteż faktycznie winien być
lekki i przyjemny.
I jak? Był? Zapytacie. Spieszę z odpowiedzią, że nie. Lekki
tak, przyjemny już mniej, a komediowy to w zasadzie wcale. Owszem,
scena w której kuracjuszki w rytm charakterystycznego motywu z
Mission Imposible przygotowują linę z prześcieradeł może swym
absurdem bawić. Szczególnie, że planują wyskoczyć z okna na
parterze. Jednak w pozostałych miejscach było dość ciężko o
uśmiech.
A dlaczego nie był przyjemny? Niestety tutaj problemem była
strona techniczna spektaklu. Baaaaaaaardzo długie blackouty podczas
których zmieniano scenografię, uzupełnione tym samym utworem o
Ciechocinku, były męczące. Dodatkowo niezwykle rozbijały rytm
spektaklu. W zasadzie to go zupełnie rujnowały. Dodatkowo rzeczone
blackouty zgrywały się z świeceniem latarek w kulisach. Muzyka
natomiast potrafiła urywać się w pół taktu, ewentualnie być
puszczana od połowy taktu. Tego typu mankamenty strasznie wybijają
widza i utrudniają odbiór spektaklu. Ze spraw technicznych cieszyć
może jednak jedna rzecz. Dzięki temu iż kiedyś młodzież przykładała
większą uwagę do języka polskiego, nie mamy problemu ze
zrozumieniem słów wypowiadanych przez aktorów.
Reasumując cieszy mnie fakt tworzenia spektakli przez ludzi z
różnych grup wiekowych. Niezależnie czy jesteś dzieckiem,
nastolatkiem, dorosłym, czy seniorem, zawsze jest dobra pora na
tworzenie teatru. Jednak jest to materia bardzo wrażliwa i trudna
do opanowania. Wymaga pracy i prób. Często nieudanych, jednak i
takie są potrzebne. Dzięki temu dowiadujemy się w którym kierunku
zmierzać, jaki jest tak właściwie ten „nasz” teatr. Nasz czyli ten,
który chcielibyśmy tworzyć i sami oglądać. Rozwijamy się przecież
przez całe życie, taka nasza natura i bardzo dobrze. A niewątpliwie
twórcy z Grupy Teatralnej Dorosłych mają ku temu chęci, nie boją
się wyzwań i mają bardzo dużo pozytywnej energii.
Remigiusz Pilarczyk
Ocena widzów: 4/5
Ocena recenzenta: 3/5
Kasia nie wątp
Spektakl „Alea ilinx, czyli los sytuacjonos” łódzkiego zespołu
oparty przede wszystkim na ruchu. Słowo „ruch” używam nie bez
powodu, bowiem przedstawienie nie korzysta z budowania scen
choreograficznych, tanecznych, bądź metaforycznych konstrukcji
ruchowych. Wykorzystuje jednak organiczne generowanie materiału
ruchowego w formie gry, zabawy, na skutek wewnętrznego bądź
zewnętrznego impulsu.
Holenderski uczony Johan Huizinga zalicza zabawy do jednego ze
źródeł kultury i określa ją jako działanie dobrowolnie dokonywane w
ustalonych granicach czasu i przestrzeni według pewnych
reguł.
Charakter wspomnianej zabawy a raczej konstytuujących ją zasad
zespół dookreślił już w samym tytule używając słowa „alea”-
świadczącym o przypadkowości losu oraz „illinx” jako dążenie do
oszołomienia, odczucia transu po to by rzeczywistość straciła swe
prawa. Te dwa słowa określają różne klasyfikacje zabaw jakich
dokonał Roger Caillois, natomiast w spektaklu współistnieją.
Zacznijmy jednak od początku, aktorzy rozpoczynają spektakl
wyliczanką ustalającą role w dalej realizowanej zabawie, gdzie
można było manipulować osobą bądź być manipulowanym przez inną.
Osoby te były połączone linką, która to z każdym pociągnięciem
dawała impuls, który w rezultacie powodował reakcje u partnera w
parze. Może nieco niechcący buduje się pewna symbolika dotycząca
statusu istoty ludzkiej manipulowanej przez inną , jednak charakter
zabawy, pozwala na zupełnie odmienne odczucie tej sytuacji, tym
bardziej że widz również zostaje do niej wciągnięty i może sam
„pociągać za sznurki”.
Istota zabawy zmienia się kiedy ta nieco się zużywa i kolejno
widzowie mogą czytać fragmenty książek, które są rozdane przez
aktorów. Po co? No właśnie widzowie ingerują i wpływają na
przedstawiony świat bowiem owe fragmenty są dla wykonawców
inspiracją do generowania kolejnych zdarzeń oraz materiału
ruchowego. Wszystko dzieje się tutaj w pewnym procesie, który
określiłbym z języka angielskiego jako „near real
time”, polegającym na przetwarzaniu informacji z czasu
rzeczywistego do kreowania innych w odmiennej rzeczywistości, w
pewnym opóźnieniu. Ciała w tym momencie są wyczulone i gotowe,
aktorzy skoncentrowani a rezultat powstałych działań jest wynikiem
ich kreatywności.
Mogłoby się wydawać, że skoro spektakl oparty jest na
improwizacji to niesie ze sobą ryzyko związane ze zniszczeniem
dramatycznej struktury. Jednak nie w tym przypadku. Zespół zadbał i
o to gdyż wyczuwalne są bowiem znaki, bądź punkty pchające
wydarzenia dalej są to np. motywy muzyczne, które wyznaczają
aktorom przejścia do kolejnych sekwencji zdarzeń.
Całość jest realizowana w bardzo lekki i przystępny sposób,co
również przemawia za pozytywnym odbiorem tej propozycji i bez
wątpienia była to realizacja, która zwraca na siebie uwagę z racji
na swoja odmienność. Jednak ciężko tu mówić o jakieś warstwie
złożonego przekazu, jakieś wypowiedzi która byłaby przedstawiona
mnie jako widzowi, z tej właśnie racji odczuwam pewien
niedosyt.
Kamil Bończyk
Ocena recenzenta: 4,0/5
Ocena widza: 4,7/5
Niepotrzebna rozprawa
Marcelina Falińska-Toboła, z Publicznego Liceum Uniwersytetu
Łódzkiego w Łodzi, postanowiła zebrać grupę ludzi i zrobić z nimi
sztukę, którą sama napisała. Przedstawienie stanowi alternatywne
zakończenie „Mistrza i Małgorzaty”, w którym tytułowi bohaterowie
muszą zmierzyć się z moskiewską rzeczywistością i stawić się na
rozprawę sądową przeciwko nim samym.
Po co to? Dlaczego to? Nie mam pojęcia. I chyba sami twórcy
też nie wiedzą. Wydaję mi się, że jedyną osobą, która przeczytała
powieść Michaiła Bułhakowa, była reżyserka spektaklu. Aktorzy byli
sztywni i bez życia. Wszyscy grali na jednym poziomie i to samo.
Myślę, że aktorka grająca Małgorzatę mogłaby spokojnie zagrać
Mistrza, a i tak nikt nie zauważyłby różnicy. W ty ona
sama.
Przeszkadzały mi role kobiet, które wcielały się w postaci
płci męskiej. Już nie chodzi mi o grę, a jedynie o drobne elementy,
które raziły i zdradzały zbyt wiele, jak na przykład poprawianie
„sznurków” przy nadgarstku czy piłowanie/oglądanie paznokci. Nie
wydaje mi się, żeby Korowiow był do tego zdolny.
Podoba mi się to, że zebrała się grupa ludzi, którzy chcą
robić teatr i ta grupa jest naprawdę spora. Podziwiam reżyserkę,
która nie dość, że sama napisała tekst i wyreżyserowała sztukę, to
musiała pracować z grupą prawie 20 ludzi. Ludzi, którzy są w jej
wieku. Gdyby tylko pomogli swojej koleżance, to mogłoby powstać coś
fajnego. Skoro nie chce im się czytać książki, na podstawie której
opiera się ich przedstawienie, to może powinni wziąć coś łatwego.
Gotową sztukę nad którą mogliby pracować. A przede wszystkim
popracować nad tworzeniem postaci. Porozmawiać, zadawać pytania,
pomóc sobie nawzajem. Mam nadzieję, że za rok przygotują nowy
spektakl, w którym zobaczę aktorów, którzy wiedzą kim są i o czym
mówią. W tym niestety mi tego zabrakło.
Jakub Lisiak
Ocena recenzenta: 1,5/5
Ocena widzów: 4,5/5
Sztuka konwersacji
Postawiłem się w niezręcznej sytuacji. Biorąc na siebie
przyjemność napisania recenzji do spektaklu Zespołu
Śpiewaczo-Obrzędowego z Ożarowa nie sądziłem, że przyjdzie mi
oceniać najbardziej doświadczoną i wielokrotnie nagradzaną grupą
tegorocznego przeglądu. Drodzy widzowie, przed nami wystąpił
zespół, który pierwsze spektakle zaczął wystawiać rok po moich
narodzinach! Zakładam więc swoją czapkę pokory i spróbuje wybrnąć z
tego zadania z należytym szacunkiem dla teatru z Ożarowa.
Spektakl „Miłosierdzie” to najprostsza, w każdym znaczeniu
tego słowa, historia na tegorocznej Łópcie. Zbliża się Boże
Narodzenie. W domu Państwa XY panuje ciepła, świąteczna atmosfera.
Rodzina w komplecie – syn non stop gra na komputerze, ojciec czyta
gazetę na kanapie, mama sprząta mieszkanie a babcia z wnuczką
szykują ozdoby na choinkę. Ciepło, spokój, może nie idylla – ot
klasycznie przeciętna rodzina w najlepszym wydaniu. W sam środek
tego spokoju trafia kobieta bezdomna, przyprowadzona z litości
przez najmłodszą latorośl. Pojawienie się niezapowiedzianego gościa
obnaża prawdziwą naturę domowników i ich podejścia do
miłosierdzia.
Śmiało można pokusić się o stwierdzenie że spektakl oscylował
bardziej wokół teatru telewizji niż niezależnych poczynań
wszystkich zespołów tegorocznego przeglądu. Próżno było szukać
jakiejś teatralnej metafory. Wszystko na scenie było dosłowne.
Choinka, kanapa, umeblowanie pokoju, dywan (!!!) – nawet syn
naprawdę grał w gry na swoim laptopie. Jeśli już pojawiały się
jakieś symbole to tylko te literackie – skarpety zrobione na
drutach dla wnuczki stały się symbolem obłudy i, jednocześnie,
tytułowego miłosierdzia najmłodszego członka rodziny.
Zespół ogołocił więc swój spektakl całkowicie, zostawiając
sytuację jeden do jednego. Ta prostota zazwyczaj mnie razi w
spektaklach, gdyż najczęściej przykrywa aktorskie niedociągnięcia i
brak ogólnego pomysłu reżysera na stworzenie świata. W tym
konkretnym przypadku bardzo szybko zaakceptowałem prostotę
przekazu. Poza tym, nie miała niczego zakrywać. Doświadczenie
aktorów – Wanda Majtyka, 80 letnia aktorka wcielająca się w rolę
Bezdomnej, zagrała i wyreżyserowała ponad 20 spektakli – pozwoliło
na autentyczny dialog sceniczny. Aktorzy naprawdę rozmawiali i
słuchali siebie nawzajem. Jedyna sztuczność jaka się pojawiła, to
ta w najmłodszych członkach zespołu. Tym większe wrażenie robiła
autentyczność seniorów.
Ten autentyczny dialog stworzył spektakl, którego historia nie
należała do porywających. Pointa była za szybka – przyznam się
szczerze, że ją przegapiłem, na chwilę spuszczając wzrok ze sceny.
Przez to przesłanie spektaklu także mnie ominęło. Jeśli taki młokos
jak ja może Wam coś zasugerować, to rozbudowanie ostatniego aktu,
tak aby eskalacja konfliktu w rodzinie trwała nieco dłużej.
Do dosłowności użytych środków nie będę się przyczepiał -
robicie to od prawie trzydziestu lat. To się sprawdza i jeśli mnie
się to nie podoba, to mój problem, a nie Państwa.
A tak poza tym, to była dla mnie wielka przyjemność móc
zaopiekować się Państwem w ŁDKu. I dziękuję za pokazanie mi czym
powinien być prawdziwy dialog.
Piotr Maszorek
Ocena recenzenta: 3/5
Ocena widzów: 3/5
O pannie co nie chciała… chłopa
Doskonałym przykładem ogromnej różnorodności spektakli
wystawianych w trakcie tegorocznego przeglądu był spektakl „Dwie
Panny” teatru lalkowego z Żytna Animagia. Grupa przedstawiła
historię dwóch tytułowych panien. I tak jak panny były inne, tak
inny też był sposób przedstawienia ich historii. Widzowie zostali
uraczeni przeplatanymi scenami, gdzie mogli się dowiedzieć jak
ciężko jest być kobietą pracowitą, która nie ma czasu wychylić się
ze swojej chaty, ale i ciężko jest być też kobietą leniwą (sic!),
którą ciągnie jednak do obcego świata i rozrywek i opuszcza swój
dom. I tak jak historia panny, która w domu nie zagrzała miejsca,
ze względu na swoją formę budzi zainteresowanie, tak historia panny
powściągliwej gdzieś umyka. Ale od początku.
Tematyka, scenografia, stroje i muzyka przeniosła nas daleko w
przeszłość, do czasów gdy nasze praprababki zajmowały się
gospodarstwem, a pradziadowie w przerwie od wojen i świętowania
czasem im pomagali. I to przeniesienie w czasie było ogromną zaletą
tego spektaklu. Przez tę godzinę można było naprawdę poczuć woń
tamtych czasów. Aż gdzieś w głębi poczułem się dumny z tego, że sam
Słowianinem jestem. Historia panny leniwej, za sprawą aktorów
w „przepięknych” maskach, ich strojom, scenografii i ruchowi
scenicznemu pociągała za sobą, mimo tego, że mogliśmy się domyślić
co za chwilę się stanie. I żadne słowa nie były tu potrzebne.
Wystarczyło wsłuchać się w muzykę i obserwować obrazy, które
pojawiały się na scenie. I przyznam się szczerze, że niektóre z
tych obrazów były po prostu „piękne” mimo ubrania ich w odrazę
tamtych, innych dla nas czasów.
W kontraście do tych scen pojawiał się wędrowny kuglarz, który
wyjmując raz za razem lalki ze swojego kramu opowiadał nam, co w
tym czasie dzieje się u panny pracowitej. Lalek przybywało, a
akcja… stała w miejscu. Panna pracowita, jak można się było
domyślić, pracowała i czasu na harce nie miała. I może byłoby to
nawet ciekawe w swojej prostocie, gdyby nie fakt, że kuglarz
opowiadał historię byle jak, a lalkami animował od niechcenia. I tu
pojawiło się w mojej głowie pytanie. Czy w tamtych czasach owi
kuglarze właśnie tak przedstawiali swoje historię w
miasteczkach do których zajechali (co może być prawdą, bo przy
takim poziomie kuglarstwa ten zawód naturalnie wymarł), czy może po
prostu ta część spektaklu była niedopracowana?
W obu historiach pojawiał się element przypadku, który krok po
kroku determinował historię obu panien. Historię tragiczną w obu
przypadkach. Paradoksalnie jednak, przemyślenie jakie zostanie w
mojej głowie po tym spektaklu to: ”Lepiej w życiu być leniwym, bo
mimo, że to się skończy się jak skończy, to przynajmniej moją
historię będzie można ciekawie opowiedzieć”.
Na koniec, podkreślę raz jeszcze dbałość o szczegóły, jaki
został nam zaprezentowany w wątku panny leniwej. Każdy rekwizyt był
na swoim miejscu, nie było rzeczy zbędnych, a bajkowo-słowiański
klimat dało się po prostu poczuć. Na tegorocznym festiwalu nie
zabrakło grup, które scenografią i rekwizytami potrafiły podnieść
ogólny odbiór swojego spektaklu, ale teatr lalek to jednak teatr
lalek. Jeżeli chodzi o „rzeczy na scenie martwe” – nie mieli sobie
równych.
Łukasz Przywara
Ocena recenzenta: 3,5/5
Ocena widzów: 3,6/5
Zmiany, zmiany, ZMIANY
Ostatniego dnia przeglądu obejrzeliśmy trzeci monodram, jaki
był wystawiany na Łópcie. Trzy dni – trzy monodramy; wszystkie
wykonywane przez kobiety, wszystkie diametralnie różne od siebie. W
niedzielę wystąpiła Pani Monika Oliszewska z przedstawieniem pt.
„Najbardziej nieoczekiwany mężczyzna mojego życia”.
Są to historie pięciu kobiet opowiadających o swojej relacji z
najważniejszymi mężczyznami, jakich spotkały na swojej drodze.
Całość ujęta jest w konwencję programu telewizyjnego, w którym
bohaterki po kolei przedstawiają własne opowieści. Co zasługuje na
uwagę, to fakt, iż główna aktorka osobiście musiała zająć się
obsługą techniczną spektaklu. Oczywiście sprowadziło się to do
rozpalenia świateł na początku. Zabrakło muzyki - zapewne z powodów
technicznych - ale Pani Oliszewska zręcznie z tego wybrnęła,
tłumacząc to, gdy wcielała się w postać dziennikarki zapowiadającej
program. Wspominam o tym, ponieważ takie rzeczy często wytrącają z
równowagi i potęgują stres. Tym bardziej plus dla Pani Oliszewskiej
za to, że dzielnie stawiła czoła sytuacji.
Niestety, w warstwie scenicznych rozwiązań oraz aktorskiego
wykonywania spektakl, by ująć to delikatnie, „kulał”. Na scenie
stało siedem krzeseł: pięć przypisanych do postaci (na każdym z
nich leżał kostium przypisany danej bohaterce) oraz dwa zwrócone w
stronę widowni (jako miejsce, z których kobiety prowadziły
monologi) – takie zdradzenie niuansów, powiedzenie wprost o
metodzie mogłoby być uznane nawet za ciekawe, jednak podchodzenie
po skończonym do danego krzesła i przebieranie się na oczach widzów
wprowadza przewidywalność; szybko nuży. Widzieliśmy moment
przeobrażenia się postaci w postać (polegający na zaakcentowaniu
tego poprzez zwyczajne zatrzymanie się) oraz zmianę garderoby
(momentami trwającą bardzo długo, nieciekawą).
Co do samych bohaterek – nie różniły się one zbytnio od
siebie, posiadały bardzo podobne tempo mówienia (niezależnie od
tego, czy mówiła babcia czy pani żołnierz), były wymierzone jedynie
kostiumem, a nie emocją czy intencją. Istniały jedynie w formie,
nie były obudowane wewnętrznie. Zabrakło w ich historiach
(ciekawych zresztą) wzruszenia, radości, zwykłego przeżycia. Całość
wyglądała przez to monotonnie; nie miała kolorytu, który był
zapisany w tekście, nie mieniła się różnorodnością. Bohaterki miały
często jeden sposób mówienia (jedna z nich się jąkała, inna
zawodziła), mówiły rytmicznie, nienaturalnie.
Podsumowując: w każdej płaszczyźnie czegoś zabrakło. Zmian
tempa, zmian wewnętrznych. Jedyne co się faktycznie zmieniało, to
kostiumy aktorki. One, niestety, funkcjonowały tylko jako znaki –
mówiły widzowi: „aha, czyli teraz jest babcią, bo założyła chustę i
przeciąga każde słowo”. Strasznie to stereotypowe i banalne.
Szkoda, ponieważ tekst banalny nie był. Pełno w nim humoru, smutku,
codzienności. Niestety, nic z tych emocji nie wybrzmiało. A ja o
moim recenzowaniu monodramów na Łópcie mogę powiedzieć: „od
najlepszego do najgorszego”.
Nikodem "Monodram" Księżak
Ocena widzów: 3,6/5
Ocena recenzenta: 2/5
Powróćmy jak za dawnych lat...
Od razu na wstępie zaznaczę swoją stronniczość. Adama
Wrzesińskiego, reżysera Teatru Yeta znam, razem wychowywaliśmy się
teatralnie i jesteśmy z tego samego teatralnego podwórka. Co prawda
nasze artystyczne drogi rozeszły się, ale nie zmienia to faktu że
znam wrażliwość „teatru literackiego”, rozumiem ją i po części
jestem nią przesiąknięty. Dlatego spektakl „OBRAZKI czyli
Frenofagiusz i Frenolesty” przemówił do mnie bardziej niż do
pozostałych moich kolegów recenzentów. Postaram się jednak zachować
profesjonalnie i za wszystkie personalne sympatie z góry
przepraszam.
Na początku bardzo chciałem pochwalić autorkę scenariusza,
Ewelinę Woźniak, ze bardzo dobrą adaptację opowiadania Ludwika
Sztyrmera. Jest to historia literata, który trafia do zakładu dla
obłąkanych, w którym rządzi tytułowy Frenofagiusz wraz ze swymi
sługami. Opowiadając historie pacjentów, główny bohater szuka
inspiracji co ostatecznie doprowadza go samego na skraj
obłędu.
Spektakl był grany en ronde - zabieg, który, jak zawsze,
bardzo dobrze podkreśla charakter terapeutyczno-szaleńczy.
Przestrzeń, ograniczona widzami i bardzo subtelnym światłem,
wypełniona została przez cztery aktorki grające Frenolesty.
Aleksandra, Maria, Anita i Weronika w swych pięknych kostiumach i
jeszcze piękniejszej charakteryzacji, stały się scenografią, którą
same na początku spektaklu zniosły ze sceny. Dziewczyny były
wszędzie, za widzami, przed widzami, wśród widzów, krążąc, biegając
– jeśli istnieje trafna metafora myśli w głowie pisarza, to chyba
właśnie taka. Na drugim biegunie mieliśmy Pana Literata, Łukasza
Kulińskiego, który stworzył oazę spokoju w samym środku chaosu.
Aktor stworzył konsekwentnie poprowadzoną postać i nie zauważyłem w
niej niczego wymuszonego czy nadymanego, co często przy tego typu
postaciach się zdarza. Szczerze mówiąc, przy zabójczym tempie
spektaklu czekałem na jego kwestie, aby chociaż trochę odpocząć od
burzy słów i ruchu. Gdzieś w tym wszystkim zagubił się Damazy
Stasiak grający Frenofagiusza – pomimo bardzo wyraźnie narzuconej
formy, zabrakło w niej charakteru i precyzji.
Jedyny problem jaki widzę w tym spektaklu to jego zabójcze
tempo. Rozumiem, że twórcy próbowali przedstawić natłok myśli w
głowie literata ale tego typu dosłowność jest niepotrzebna.
Spektakl rządzi się swoimi prawami i konstrukcja dramaturgiczna
oparta na przyspieszeniach i zwolnieniach służy nie tylko
klarowności przedstawianej historii, ale także wygodzie aktorów i
widzów. Przy takiej szybkości i złożoności przekazywanych
informacji, spotęgowanej przez nietypowe ustawienie widowni, widz
dostaje więcej niż potrafi ogarnąć wzrokiem i słuchem. Być może
wybranie kilku momentów „na oddech” albo większym skupianiu uwagi
na konkretnych bohaterach i momentach (np. przez wykorzystanie
światła, w czym Adam Wrzesiński jest moim autorytetem) pozwoli
widzom nadążać za opowiadaną historią. Poczują się w bezpiecznych
rękach, a tak pozostawiacie ich samych pośrodku nawałnicy słów,
obrazów i ruchu.
Mój kolega recenzent słusznie zauważył że jest to spektakl
sprzed 15 lat. Rzadko dzisiaj widuje się tego typu stylistykę w
teatrze amatorskim. Nie uważam tego za zarzut. Wprost przeciwnie.
Bardzo się cieszę, że tego typu charakter pisma będzie
kontynuowany. Nie przestawajcie. Piszcie dalej.
Piotr Maszorek
Ocena recenzenta: 4/5
Ocena widzów: 4,6/5