Teatr Jaracza, jako gospodarz 4. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Klasyki Światowej, pokazał premierę Czekając na Godota Samuela Becketta w reżyserii Michała Borczucha.
Teatr Jaracza, jako gospodarz 4. Międzynarodowego Festiwalu
Teatralnego Klasyki Światowej, pokazał premierę
Czekając na Godota Samuela Becketta w
reżyserii Michała Borczucha. Najsłynniejsza, a
zarazem najnudniejsza (celowo) sztuka irlandzkiego noblisty w
radykalnie dosłowny sposób ukazuje egzystencję w świecie, z
którego ulotniły się wartości i idee. Czekanie, pustka,
usychająca nadzieja... jak pokazać to dzisiaj w teatrze?
Festiwalowe pytanie o nowe sposoby wystawiania klasyki zyskuje w
tym przypadku paradoksalną wersję - jak intrygująco znudzić
widza?
Spektaklowi towarzyszy preludium - czytamy w
programie. Preludium jest kilkuminutowym nagraniem, którego
słuchamy przed wejściem na widownię. Dowiadujemy się z niego o
ingerencjach cenzury w spektakle Czekając na Godota i
ograniczeniach, jakie na wystawiających nakłada dysponujące prawami
autorskimi Towarzystwo Beckettowskie, które czuwa nad zgodnością
realizacji z tekstem autora. Nie wolno, należy, nie
wolno... Wydaje się, że te prawne ograniczenia nie
pozostawiają reżyserowi żadnego pola manewru. Odtworzenie tego
tekstu przed spektaklem wygląda na asekurowanie się reżysera, który
zaznacza - przy takich warunkach niewiele da się zrobić. A przecież
przykłady sonetu czy vilanelli uczą, że sztuka rodzi się w ramach
ograniczeń, że prawdziwi mistrzowie ujawniają swe talenty na
wąskich niekiedy marginesach. Może Towarzystwo Beckettowskie daje
szansę na ujawnienie się takiego mistrzostwa? Może uchroniło nas od
Godota feministycznego, Godota ekologicznego, Godota buddyjskiego i
God wie, jakiego jeszcze.
Historia inscenizacji Godota to także historia obchodzenia
(wykpiwania) przez reżyserów rygorystycznych ograniczeń. Borczuch
również próbuje przemycić coś od (dla) siebie: konieczny na scenie
kamień każe wozić na wózku bagażowym, w rolach Vladimira i
Estragona obsadza trzech aktorów, którzy przejmują od siebie
postaci, didaskalia traktuje jako integralną część tekstu, niektóre
kwestie każe odczytywać wbrew ich sensom. Na przykład kłótnia
Estragona z Vladimirem, czy wierzba przypomina bardziej krzak czy
krzew, zostaje zinterpretowana jako przypominanie sobie roli - spór
nie dotyczy już wyglądu rośliny, ale tego, co było napisane w
tekście. To niejako klucz do interpretacji przedstawienia - oprócz
Estragona, Vladimira, Pozza i Lucky'ego mamy bowiem na scenie
postać podającego tekst suflera? reżysera? autora? - grają go różni
aktorzy w różnych momentach sztuki.
Czy coś z tych zabiegów wynika? Czasami niewiele poza
mrugnięciem do widowni, jak w przypadku wystylizowania postaci
posłańca na braci Kaczyńskich z filmu O dwóch takich...
albo w przypadku komediowej sceny przymierzania kapeluszy. Czasami
jednak reżyser i jego aktorzy mówią nam coś ważnego, na przykład w
końcówce drugiego aktu, gdy słyszymy archiwalne nagranie
angielskiego spektaklu Czekając na Godota - aktorzy
oglądają albo udają, że oglądają rejestrację w telewizorze
ustawionym w kulisie i próbują naśladować ruchy oglądanych postaci.
Wychodzi z tego jakaś groteskowa pantomima jak z filmu niemego, do
której dołączona jest patetyczna deklamacja. Czy tak odebralibyśmy
Godota, zrealizowanego ściśle według zaleceń Becketta? Żyjemy w
innej epoce - zdaje się nam mówić reżyser. Obracamy, dzielimy,
przekręcamy słowa, wyjmujemy je z kontekstu, ironicznie zestawiamy.
To jest naprawdę nasz problem - słowa odkleiły się od znaczeń,
znaczenia od pojęć, dźwięk odłączył się od obrazu. Jakbyśmy wciąż
pracowali z tekstem na aktorskich warsztatach. Każda epoka czeka na
swojego Godota - być może dzisiaj czekamy na kogoś, kto od nowa
nazwie rzeczy i pojęcia, kto przywróci sens słowom. Kto powie
jasno: tak, proszę pana - nie, proszę pana.
Bo przecież marniejemy w zalewie słów, artykułów, naukowych
badań. I wciąż nie wiadomo, czemu mimo sportów, antybiotyków i
sukcesów teatru postdramatycznego człowiek kurczy się i usycha.
Przywoływany tu monolog Lucky'ego - mimo pozornego chaosu i ironii
- jest w (dzięki) interpretacji Andrzeja Wichrowskiego jakąś serio
traktowaną mądrością, a jednocześnie dobrze pokazuje trudność
odnalezienia w strumieniu świadomości jasnego (ognistego) wątku. W
ogóle aktorstwo jest mocną stroną przedstawienia - równie dobry
jest partnerujący Wichrowskiemu Mariusz Jakus czy - grający w I
akcie Vladimira - Marek Nędza.
Nie jest to przedstawienie przyjazne widzowi i mogą być
kłopoty z zapełnieniem widowni przez kolejne tygodnie. To raczej
rzecz nadająca się na festiwale, autotematyczna wypowiedź teatralna
myślącego paradoksami reżysera, rodzaj artystycznego gestu. W tym
tkwi siła spektaklu i jednocześnie jego słabość.