– Wychodzę z panią Krystyną na papierosa, rozmawiamy po próbie, ale cały czas mam chęć piszczeć: jaaaaa, jestem z Krystyną Jandą! Ona mnie ukształtowała, obejrzałem wszystkie filmy, spektakle z nią po tysiąc razy – mówi aktor KAMIL MAĆKOWIAK.
– Wychodzę z panią Krystyną na papierosa, rozmawiamy po
próbie, ale cały czas mam chęć piszczeć: jaaaaa, jestem z Krystyną
Jandą! Ona mnie ukształtowała, obejrzałem wszystkie filmy,
spektakle z nią po tysiąc razy – mówi KAMIL MAĆKOWIAK, popularny
łódzki aktor, który po odejściu z Teatru im. Jaracza założył własną
fundację.
Justyna Muszyńska-Szkodzik: – Po 11 latach kultowy
„Niżyński” wraca we wrześniu do Łodzi tylko na kilka spektakli w
Teatrze Nowym. To naprawdę będzie pożegnanie z
tytułem?
Kamil Maćkowiak: – To set pożegnalny przede
wszystkim ze względów ekonomiczno-technicznych, bo nie mam sceny,
która dałaby szansę na eksploatację tego monodramu. W powrocie
„Niżyńskiego” do Łodzi pomogło mi Łódzkie Centrum Wydarzeń –
dostaliśmy dofinansowanie w wysokości 11 tysięcy złotych. Pojawiają
się także zaproszenia z innych miast, aby tam zacumować z
„Niżyńskim”. Po dwóch latach grania tego monodramu w Warszawie
zyskał on na jakości i żal mi się z nim rozstawać.
Od razu wyprzedaliście bilety na ten tytuł w Łodzi –
na czym polega fenomen jego popularności?
– Jeszcze przed kampanią reklamową, na początku sezonu
ogórkowego, sprzedaliśmy bilety w tydzień. To jest dla mnie
zaskakujące. Monodram wyzwala emocje: wzrusza, szokuje, dotyka,
uderza w najczulsze struny. „Niżyński” jest fenomenem chyba ze
względu na swoją autentyczność. Osią przedstawienia jest
pogłębiająca się choroba psychiczna wybitnego tancerza, sześć
tygodni jego życia, pisania dzienników i absolutnej psychozy. Temat
przemawia do widza, bo staram się być bardzo wiarygodny w
odgrywaniu choroby psychicznej, nie pokazywać choroby, ale wejść w
nią całym sobą. Monodram cały czas się zmienia. Na początku
jako dwudziestopięciolatek dotykałem w „Niżyńskim” bardziej
neurotycznych stanów, na pierwszym planie była wrażliwość tego
człowieka, a teraz bardzo biologicznie, totalnie gram chorobę
psychiczną. Zmienił się punkt ciężkości, są nowe projekcje
multimedialne, nowa oprawa plastyczna.
Kamil Maćkowiak zmienia się wraz z
„Niżyńskim”…
– To chyba kwestia dojrzewania, dojrzewałem wraz z
„Niżyńskim”, on we mnie wrósł. Grałem go ponad dwieście razy,
niemal we wszystkich miastach w Polsce, także w Europie po
angielsku, rosyjsku.
Zaczynacie czwarty sezon działalności Fundacji Kamila
Maćkowiaka. Okazuje się, że życie po „Jaraczu” jest
możliwe.
– „Niżyński” inauguruje kolejny sezon, jest mocnym otwarciem i
naszą dumą. Optymistyczny plan to trzy premiery, natomiast po
latach menedżerowania w fundacji jestem bardzo sceptyczny w
stosunku do tych założeń i afiszowania się planami, bo życie
weryfikuje marzenia.
„DIVA show”, „Amok”, „Ławeczka na Piotrkowskiej”,
„Wraki” – co dalej?
– Przymierzam się do sztuki z Magdą Schejbal, chcę też
wyprodukować spektakl dla dwóch aktorów, w którym nie zagram. Na
pewno powstanie monodram, bo monodramy robimy coraz ekonomiczniej,
nie płacimy reżyserowi, aktorowi, scenarzyście. Przed dwoma laty
zachwycił mnie tekst Klausa Kinskiego „Ja chcę miłości”. To
autobiograficzna opowieść o wielkim aktorze – geniuszu, ale też
niezwykle skomplikowanej, ekscentrycznej naturze. Był
seksoholikiem.
Lubi pan takie skrajności?
– Śmiejemy się, że monodramu o seksoholizmie u nas jeszcze nie
było. Skrajności mnie fascynują, ale ten temat nie wynika z
kalkulacji, po prostu wybieram tekst, który mnie wciąga. W tym
sezonie zagramy dwa monodramy razem: „Wraki” i „Klausa”, a widzowie
zdecydują, który spektakl zostanie w repertuarze na stałe.
Prowadzenie fundacji to ciężki kawałek
chleba?
– Niestety, to jest kolejny rok działalności bez żadnego
dofinansowania, bez zewnętrznych sponsorów. Może ludzie w Łodzi nie
są zainteresowani wspieraniem kultury? Fundacja otworzyła się więc
na działalność reklamową. Sam sobą handluję. Zacząłem rozumieć
słowa Krystyny Jandy, że jest produktem swojej fundacji. Mam
podobnie. Jestem twarzą fundacji, jeśli ktoś chce mnie kupić, a
będzie to z pożytkiem dla nas, to nie mam już oporów. Menedżer we
mnie mówi: tak trzeba, musimy mieć pieniądze na rachunki. Przyszły
sezon będzie dla nas decydujący, zobaczymy, na ile miasto będzie
chciało z nami współpracować, na ile znajdzie się mityczny sponsor,
bo bez tego nie da się tworzyć profesjonalnego teatru. Mamy widzów
i to jest nasz sukces. Reklama i sponsoring to w fundacji dwa
najważniejsze działy. Mówię do moich ludzi: musimy się reklamować i
pozyskiwać pieniądze, resztę tatuś Kamil załatwi.
Z aktora coraz wyraźniej staje się pan
menedżerem?
– Prowadzenie fundacji jest dla mnie priorytetem. Przyszedł
czas na niezależność, na mierzenie się z problemami, które mnie
kiedyś przerastały i irytowały. Dobrze mi robi, kiedy nie czekam
tylko na obsadzenie w roli. Idę w kierunku menedżerowania. Za parę
lat chciałbym tworzyć repertuar, może reżyserować, produkować
spektakle, niekoniecznie ze sobą w obsadzie. Chciałbym, żeby
fundacja była ośrodkiem kulturalnym, który się
rozrośnie.
Szukacie swojej sceny w Łodzi?
– Brakuje nam własnej sceny, ale dopóki jej nie mamy, chcemy
być obecni w różnych miejscach. Będziemy nadal grać w Akademickim
Ośrodku Inicjatyw Artystycznych, „Niżyńskiego” zagramy w Teatrze
Nowym. Bardzo bym chciał przygotować coś na kameralnej scenie w
Teatrze Muzycznym, w Muzeum Kinematografii.
Idzie pan śladem Krystyny Jandy, która prowadzi dwa
teatry w Warszawie?
– Jestem fanem Krystyny Jandy od 16 roku życia. Pisałem o niej
maturę z polskiego. Janda i grana przez nią Modrzejewska w dużej
mierze spowodowały, że jestem aktorem.
Dziś – aktorem Krystyny Jandy. W Teatrze Polonia gra
pan w „Kolacji Kanibali”, weźmie pan udział w nowym projekcie
Och-Teatru.
– Pani Krystyna zadzwoniła do mnie z propozycją roli w „Lekcji
stepowania”, gdy byłem w trudnym momencie życiowym. Spytała, czy
umiem stepować, a ja na to: „Dla pani nauczę się nawet tańczyć na
rzęsach”. Gram tam jedyną rolę męską, na scenie będę
rodzynkiem.
Jakim szefem jest Janda?
– W stosunku do niej mam cały czas optykę fana. Wychodzę z
panią Krystyną na papierosa, rozmawiamy po próbie, ale cały czas
mam chęć piszczeć: jaaaaa, jestem z Krystyną Jandą! Ona mnie
ukształtowała, obejrzałem wszystkie filmy, spektakle z nią po
tysiąc razy. Cieszę się, że mam okazję podpatrywać, jak funkcjonuje
jej fundacja. Janda jest bardziej profesjonalna niż mówi o sobie.
Wszystko w dużej mierze spoczywa na jej barkach. Ona działa jak
maszyna, to jest kobieta instytucja, wstaje o piątej rano,
odpowiada na e-maile, idzie na próbę, zajmuje się fundacją, a
wieczorem gra monodram. Nie wiem, jak ona to robi…
Może nie śpi?
– Mówi, że śpi szybko. Jest fenomenem pod każdym względem.
Świetnie się z nią pracuje, bo na próbach nie jest ikoną, tylko
nieprawdopodobnie otwartą, wyluzowaną, zabawną osobą. Potrafi też
być wymagająca. Sama o sobie mówi, że jest przede wszystkim
aktorką, a nie reżyserką, ale ma takiego czuja scenicznego, że jej
konkretne uwagi trafiają w sedno.
Pieniądze, popularność… co przekonało pana do zagrania
w serialu „Barwy szczęścia”?
– Przede wszystkim potrzeba pieniędzy na prowadzenie fundacji.
Chciałem też odreagować codzienną pracę w Łodzi. Czasami miło jest
pojechać do Warszawy, być tam tylko aktorem i pograć sobie w
serialu.
Lubi pan swojego serialowego Marcela?
– Fajnie mi się gra tę postać. Jestem zaskoczony, że ona
wzbudza takie emocje w widzach, a pani w Żabce mnie przeklina, gdy
kupuję wino. Występowałem przecież już w kilku serialach, ale nigdy
nie byłem tak identyfikowany z rolą.
Siła telewizji. „Amok”, w którym też grał pan
alkoholika, nie miał takiego odbioru. Który z monodramów jest dla
pana najważniejszy?
– Trudne pytanie. „Niżyński” był rolą, która przyniosła mi
najwięcej nagród i prestiżu. „DIVA show” jest najważniejszym
spektaklem fundacji. Jest i komercyjna, i offowa. Ma w sobie tyle
sprzeczności… Wywołuje niezwykłe emocje, przełamuje wiele granic w
ludziach.
Psychoterapia ze sceny?
– Wielu recenzentów zauważyło, że jest to zbiorowa
psychoterapia. Gdy wychodzę na scenę w makijażu, kiecce, przyjmuję
konwencję żartowania z siebie, to ludzie się otwierają, mówią o
sobie. Okazało się, że „DIVA show” jest naszym największym sukcesem
frekwencyjnym. Dostałem za nią trzy nagrody na Wrocławskich
Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora. Myślę, że niebawem pojadę z tym
monodramem do Warszawy.
Czy Warszawa nie kusi do przeprowadzki?
– Od lat kusi, ale jakoś nie skusiła. Był czas, że więcej
miesięcy spędzałem w pracy w Warszawie niż w Łodzi, ale dopóki
fundacja jest tutaj, dopóty ja jestem. Ciężko byłoby mi zostawić
łódzką publiczność. Jestem aktorem i producentem, który w swoim
teatrze na pierwszym miejscu stawia widza. Bez widza nie ma
teatru.
Teatry narzekają na brak publiczności…
– Teatry borykają się z frekwencją, obniżają ceny biletów. My
nie możemy sobie na to pozwolić, bo musimy się z biletów utrzymać.
Promocje, takie jak zniżki na bilety z „Kalejdoskopem”, robimy
rzadko. Łódzka publiczność jest wymagająca, ale jest też wierna,
czego dowodem jest to, że od lat chodzi na moje spektakle i tworzy
sukces fundacji. Mogę grać gościnnie w Warszawie i innych miastach,
ale bazą jest Łódź.
Tu jest panu dobrze?
– Czuję się łodzianinem, choć urodziłem się w Bydgoszczy, a
wychowałem w Gdyni. W Łodzi skończyłem „filmówkę”, tu jest mój dom,
przyjaciele, praca, firma i widzowie. Czego chcieć więcej.
Nadal lubi pan Księży Młyn i park
Źródliska?
– To sentymentalne rewiry z czasów studiów, tam mieszkałem
blisko szkoły filmowej. Potem przeniosłem się na Piotrkowską.
Myślę, że można lubić Łódź za niekomercyjny charakter miasta, inne
tempo życia. Przez lata była zaniedbana, teraz odbija się od dna.
Łodzianie są otwarci na takie inicjatywy jak moja fundacja, są
głodni sztuki.