Grand Prix zakończonego w sobotę Festiwalu "Łodzią po Wiśle" zdobyła
fabuła "Fragmenty" w reż. Agi Woszczyńskiej. Festiwal jest doroczną
prezentacją dorobku studentów Szkoły Filmowej w Łodzi, która odbywa się w
warszawskim kinie Iluzjon.
Grand Prix zakończonego w sobotę Festiwalu "Łodzią po Wiśle"
zdobyła fabuła "Fragmenty" w reż. Agi Woszczyńskiej. Festiwal jest
doroczną prezentacją dorobku studentów Szkoły Filmowej w Łodzi,
która odbywa się w warszawskim kinie Iluzjon.Jury Festiwalu pracowało w składzie: Maciej Pieprzyca, Szymon Lenkowski i Szymon Holcman i postanowiło przyznać nagrody:
Grand Prix: "Fragmenty" w reż. Agi
Woszczyńskiej (opieka pedagogiczna Filip Bajon).
- Za bardzo przejrzystą, spójną, dojrzałą wizję, za w pełni
profesjonalny film - powiedział w uzasadnieniu Maciej Pieprzyca.
Oprócz nagrody pieniężnej Aga Woszczyńska dostała fotel reżyserski.
A jej film w maju będzie prezentowany w konkursie krótkiego metrażu
w Cannes.
Najlepsza etiuda fabularna: "Obowiązki" w
reż. Anny Karasińskiej (opieka pedagogiczna Jan Jakub
Kolski).
Maciej Pieprzyca: - Za poczucie humoru i udane zmierzenie się
z najtrudniejszym gatunkiem filmowym.
Najlepsza etiuda dokumentalna: "Aj waj" w
reż. Joanny Satanowskiej (opieka pedagogiczna Grażyna Kędzielawska
i Maria Zmarz-Koczanowicz).
- Dokumentów było w tym roku niewiele. Przyznaliśmy nagrodę za
bardzo wiarygodne i bezpretensjonalne przedstawienie tematu, który
jest bardzo trudny i, wydawałoby się, ograny - uzasadniał werdykt
Szymon Holcman.
Najlepsza animacja: "Nieprawdopodobnie
elastyczny człowiek" - realizacja Karolina Specht (opieka
pedagogiczna Henryk Ryszka i Aleksandra Chrapowicka).
- Ta animacja to konsekwentna i bardzo ciekawa metafora
współczesnego człowieka - powiedział Szymon Holcman.
Najlepsze zdjęcia: Bartosz Świniarski za
"Fragmenty" w reż. Agi Woszczyńskiej.
- Na Festiwalu zobaczyłem wiele ciekawych rzeczy i jestem tym
podbudowany. Nagrodę przyznaliśmy za światowej klasy zdjęcia, które
niosą emocje i tworzą spójną wizję "Fragmentów" - mówił Szymon
Lenkowski, operator filmowy.
Jury przyznało dwa wyróżnienia: dla fabuły "Konstelacje" reż. Aniela Gabryel "za poruszający, pełen emocji film" (opieka pedagogiczna Mariusz Grzegorzek) i dla etiudy operatorskiej "Albert" reż. Daniel Wawrzyniak "za budowanie nastroju światłem" (opieka Zbigniew Wichłacz).
Nagrodę specjalną Artura Liebharta, dyrektora Festiwalu
Planete+ Doc, dostała etiuda dokumentalna "Enrichment" w reż.
Marcina Straucholda (opieka pedagogiczna: Grażyna Kędzielawska i
Maria Zmarz-Koczanowicz). To 2 tys. zł i dożywotnia akredytacja na
Festiwal Planete+ Doc.
Nasz komentarz:
Obejrzenie ponad dwudziestu filmów dziennie to zadanie
ambitne, choć wyczerpujące. Pozwala dostrzec to nieuchwytne coś, co
wisi w powietrzu i niejako podskórnie kształtuje świadomość
twórców. Jednocześnie grozi zmieszaniem się tych wszystkich obrazów
w jeden albo pominięciem ważnych rzeczy w omówieniu czy werdykcie. Nie wchodząc
w kompetencje jurorów, pozwolę sobie wyrazić żal, że na liście
nagrodzonych filmów zabrakło dwóch pozycji: Światła w sierpniu
Mateja Bobrika (być może dlatego, że autor został już
uhonorowany w ubiegłym roku) i dokumentu Życie mojego brata
Katarzyny Lesisz (jury narzekało na poziom filmów
dokumentalnych, a nie dostrzegło tak ciekawego filmu).
Pierwszy z nich to ciepłe kino obyczajowe, portretujące
młodych ludzi ze współczesnej polskiej wsi. Jeden z niewielu filmów
na festiwalu, który potrafił wciągnąć widza w śledzenie opowiadanej
historii. Wyraziste postaci, humor (a nie wywołujące rechot
dowcipy), przyzwoite aktorstwo, no i scena, w której mały kundelek
wdrapuje się na traktor - to wszystko niezaprzeczalne zalety
Światła w sierpniu. Co prawda filmu nie można nazwać
oryginalnym - przypomina trochę kino czeskie, serię U Pana
Boga... czy wreszcie filmy Jana Jakuba Kolskiego (opiekuna
artystycznego etiudy), ale na tle dokumentu o poliamorycznych
związkach lewicujących studentów historia nieśmiało rodzącej się
miłości młodego leśnika i ekspedientki ze sklepu rybnego to ożywcza
naturalność i niewinność.
Drugi z (nie)zauważonych filmów to rozgrywający się na
Islandii dokument o dwóch braciach wychowanych na farmie położonej
w odciętej od świata dolinie. Jeden z braci w życiu na pustkowiu
widzi koszmar samotności, drugi - szansę na wolność i swobodę.
Pierwszy porzuca rodzinne strony i przenosi się do Reykjaviku,
drugi zostaje i zakłada rodzinę. Uciekinier nie może się jednak
odnaleźć w mieście, ma świadomość wykorzenienia i straty. Zaczyna
postrzegać swój los w kategoriach poświęcenia dla brata. Piękne
zdjęcia groźnej przyrody, w dodatku wykonane przez samą reżyserkę.
Szkoda tylko, że trochę zabrakło pomysłu na spuentowanie pokazanej
historii.
Pies wdrapujący się na siodełko traktora, wyciąganie owiec
z islandzkich zasp to tylko dwa z całej kolekcji przykładów na
jakąś obsesję młodych twórców na punkcie zwierząt. Prawie w każdym
filmie powracały motywy związane z fauną: protest przeciw zabijaniu
zwierząt, trzymanie zwierząt w klatce lub na łańcuchu, kontemplacja
akwarium. Wydaje się, że zwierzęta bardziej obchodzą młodych
filmowców niż ludzie. Na zainteresowanie mogą też liczyć rośliny -
w kaktusie zakochuje się nawet bohaterka jednej z etiud, a brzozowy
porost ratuje innego bohatera przed pogrążeniem się w przemysłowej
apokalipsie. Betonowy tunel, szara ściana, komin to ulubione kadry,
podobnie jak drzewo, las czy morze (które zwłaszcza w animacjach co
rusz coś zalewa). Przyroda jest tu na ogół utopijną krainą
szczęśliwości, symbolem autentyczności, miejscem duchowych
poszukiwań. Czyżby godziny spędzane codziennie przed ekranem
wymagały odreagowania? Bo przecież - tu już przejdę do obserwacji
socjologicznych z widowni i kuluarów festiwalu - ta filmowa
młodzież nie wygląda na ludzi mających na co dzień kontakt z
przyrodą. Raczej na inteligentne końcówki sieci tabletów, laptopów
i smartfonów...
Festiwalowi towarzyszyła projekcja filmu Bartosza
Warwasa Jaskółka, jak wszyscy święci podkreślali -
drugiego w historii Szkoły Filmowej pełnometrażowego debiutu.
Drugim po debiucie Skolimowskiego. Tak wysoko zawieszona poprzeczkę
młody reżyser musiał strącić, ale na pewno nie była to próba
spalona (zasługuje na osobną recenzję). Ciekawie było też na
spotkaniu. Warwas przyznał, że oszczędności na zatrudnieniu dwóch
aktorów do głównej roli to nie był dobry pomysł (między
retrospekcjami a głównym planem czasowym mija 40 lat, którym nie
dała rady charakteryzacja). Poza tym powiedział, że fabułę oparł na
tragicznej historii z USA, o której gdzieś tam czytał. Przeniósł ją
w realia... łódzkie. I tu jest problem - na pytanie, czy film o
pijakach, pedofilach, mordercach i żulach żyjących wśród zwykłych
ludzi nie jest pójściem na łatwiznę, reżyser odparł, że po prostu
mieszka w Łodzi (od 8 lat!), a tam takie klimaty to codzienność.
Może to i trochę prawda, ale czy festiwal
promujący łódzką szkołę w stolicy to dobre miejsce na takie sądy? A
może dla filmowej młodzieży (w większości pochodzącej z Warszawy)
Łódź to taki wyjazdowy plener na Dzikim Zachodzie? Groźni tubylcy i
umocniony fort przy Targowej, z którego na weekend wyjeżdża się do
stolicy.
Piotr Grobliński