Nie zachowuję się tradycyjnie po ziemsku. Artysta nie ma pretensji do nikogo – jemu wszystko pasuje. A ludzie przyzwyczają się do komfortu. Jestem inny, bo nie robię z tego problemu - mówi WŁADYSŁAW KOMENDAREK.
Władysław Komendarek nazywany jest „praojcem polskiej muzyki
elektronicznej”. Inspiracje czerpie jednak niemal ze wszystkich
gatunków muzycznych. Fascynuje go łamanie konwencji. Rozmawialiśmy
z artystą przy okazji marcowej projekcji filmu „Metropolis” w
reżyserii Fritza Langa z 1927 roku z muzyką wykonywaną na żywo.
Podczas widowiska w Teatrze Wielkim wraz z Władysławem Komendarkiem
tworzyli ją sopranistka Agnieszka Makówka i gitarzysta Igor
Gwadera.
Magdalena Prokop: – Który raz tworzy pan muzykę na
żywo do projekcji „Metropolis”?
Władysław Komendarek: – Zaczęło się jakieś 10
lat temu. Pierwszy taki koncert z moim taperingiem odbył się w
Sochaczewie – miasteczku, w którym mieszkam. Przedtem obejrzałem
ten film tylko raz, w kinie. Stwierdziłem, że tyle się w nim
dzieje, że do stworzenia muzyki do niego jest potrzebny cały mój
warsztat, jeśli chodzi o elektronikę. Później zagrałem „Metropolis”
kilka razy w Warszawie, dwa razy w Gdańsku, a w Łodzi gram z
rozszerzonym składem, czyli z Agnieszką Makówką i Igorem
Gwaderą.
Jak powstał ten projekt?
– Jako taper zawsze grałem sam. Jednak jeśli tworzę muzykę na
żywo, a osoby, które ze mną współpracują, też lubią improwizację,
jak Agnieszka Makówka czy Igor Gwadera, ma to pozytywne skutki.
Jeden artysta inspiruje się drugim. To jest energia, której nigdy
nie da się wytworzyć w studiu.
Czym inspiruje się pan przy tworzeniu improwizacji do
„Metropolis”?
– Najtrudniejsze jest zsynchronizowanie muzyki z obrazem. To
nie jest zwykły koncert, gdzie gra się utwory trwające cztery, pięć
minut. Tu trzeba cały czas panować nad tym, żeby w danym momencie
pojawił się odpowiedni motyw, improwizacja czy inna forma. To obraz
dyktuje, co zagram za sekundę czy za trzy minuty. Akcję wzbogacam
„kosmicznymi” dodatkami. Na przykład, gdy na filmie w klatce wstaje
metalowa kobieta, musi być wzniosła muzyka i narastająca dynamika.
Dodatkowo podkreślam tę scenę laserem.
Co fascynuje pana w tym filmie i powoduje, że pan do
niego wraca?
– Uważam, że ten obraz – który został tak dawno wyprodukowany
i jak na owe czasy osiągnął zdumiewające efekty wizualne – jest
mistrzowski. Mimo że gram muzykę na żywo do „Metropolis” już po raz
ósmy czy dziewiąty, ciągle odkrywam w nim coś nowego. Do każdej
projekcji powstaje inna muzyka. Były momenty, że grałem bardziej
rockowo, jazzowo, ale teraz może być jeszcze inaczej. Nie wyobrażam
sobie, żebym miał za każdym razem coś powtarzać.
Dlaczego w czasach wszechobecnej popkultury sięga się
do takich pierwotnych form, jak kino nieme?
– Gdy twórca coś robi – bez względu na to, czy jest to
plastyk, muzyk czy reżyser teatralny – najlepiej, jeśli wyprzedza
czas. Ale to jest ryzykowne, bo może być nierozumiany przez ludzi
sobie współczesnych. Ja jestem wolny, nie chodzę do firm
fonograficznych, nie błagam. Czasami znajdują się fanatycy, którzy
mówią: „Powinieneś dostać Oscara!”, a ja im odpowiadam: „Tu nie
chodzi o Oscara. Tu chodzi o to, aby człowiek, robiąc coś, był
niezależny”. Niektórzy chcą zdobyć w krótkim czasie dużo pieniędzy
i to ich gubi. Pieniądze są ważne, ale ważniejsze jest to, co
siedzi w głowie. A mnie pomysłów nie brakuje.
Czerpie pan inspiracje z wielu gatunków muzycznych.
Skąd ta chęć przekraczania granic?
– Trzeba być odważnym i nie sugerować się tym, co słychać
wokół, na przykład w radiu, tylko wymyślić coś nowego,
niespotykanego. W 1989 roku zostałem zaproszony na festiwal muzyki
awangardowej do Linz w Austrii, gdzie zaproponowałem eksperyment,
którym wyprzedziłem epokę o dziesięć lat. Mam to nagranie do dziś –
nie zostało jeszcze wydane. Ktoś kiedyś zapytał mnie: „Co jeszcze
można w muzyce wymyślić? Już się nic nie da”, a ja mówię: „Trzeba
łamać konwencje”.
Kiedy pojawiła się u pana fascynacja
muzyką?
– Gdy miałem 11 lat, w moim życiu pojawił się Mozart. Nie
lubiłem odtwarzać muzyki z nut. Mogłem grać z pamięci – kiedy
czegoś zapominałem, dodawałem od siebie, zachowując ciągłość i
strukturę utworu. Zawsze pozostają w głowie jakieś wpływy, ale
później człowiek się buntuje przeciwko innym kompozytorom – to
normalne. Najważniejsze, żeby nie wstydzić się korzeni. Każdy je ma
– Led Zeppelin, Yes, Genesis czy inni. Jest taki moment – u
wszystkich muzyków – że nie grają nic twórczego. A po latach nagle
otwierają im się głowy i są jakby innymi ludźmi. Tak było na
przykład z Beatlesami.
Czym inspirował się zespół Exodus, którego w
późniejszych latach był pan członkiem?
– Mieliśmy zbliżone upodobania muzyczne. Ja bardzo szanowałem
między innymi Genesis, Yes, Jethro Tull, wczesny Queen. Do dziś mam
zeszyt, pożółkły już ze starości, w którym zapisywałem nazwy moich
ulubionych kapel. Był wśród nich zespół, który miał tak długą
nazwę, że trudno było ją wymówić.
Może Ten Years After?
– Na pewno. Moje korzenie to mistrzowski klawiszowiec Keith
Emerson z grupy Emerson, Lake & Palmer. Miał niesamowitą
energię i robił niezwykłe rzeczy na scenie. Gdy grał koncert w
Moskwie, zauważyłem, że w prawej ręce miał skręcone dwa palce.
Używał tylko trzech pozostałych, ale dawał sobie radę. Słyszałem,
że miał niedowład ręki – może dlatego się załamał i popełnił
samobójstwo. Emerson łamał konwencję, a to mnie kręci
najbardziej.
Dlaczego po rozpadzie artrockowego Exodusu zdecydował
się pan iść w stronę muzyki elektronicznej?
– Pierwsze cztery lata działalności zespołu to była ostra
praca. Zdarzało się, że nawet perkusista śpiewał w chórkach. Zawsze
fascynowały mnie zespoły, w których wszyscy śpiewają, na przykład
The Beach Boys. Później w Exodusie od tego odstąpiliśmy. Uważam, że
wokal jest bardzo ważnym elementem muzyki – bez względu na to, czy
to jest rock, hardrock czy artrock. Po odejściu z zespołu
nadużywałem wokalu. Niektórzy mówili: „Po co wokal do
instrumentalnej muzyki elektronicznej?”. A mnie się to podobało.
Głos wprowadza większą energię i emocje.
Jak powstają pana utwory – praca polega na gromadzeniu
inspiracji i materiału, czy jest to chwila nagłego oświecenia, po
której zaczyna pan komponować?
– Zaczynam od tego, że cały sprzęt jest podłączony i ustawiony
na nagrywanie. Jeśli nie mam natchnienia, zajmuję się czymś innym –
programowaniem brzmień. Robię to przez około trzy miesiące. Kiedy
mi się znudzi – odpoczywam kilka dni i biorę się za muzykę. Punktem
wyjścia do komponowania zawsze jest jakieś brzmienie, które
stworzę. Pobierane z Internetu barwy mnie nie inspirują. Niektórzy
się dziwią: „Jak na instrumencie z 1989 roku można zaprogramować
takie chóry?”. Zrobiłem trzy tysiące barw. Poświęciłem na to pół
roku albo i więcej. I w sekundę mogłem to stracić, gdyby instrument
po prostu odmówił posłuszeństwa. Kiedyś, gdy się zepsuł, załamałem
się i chciałem go wyrzucić do Wisły – całe szczęście został
naprawiony i dzięki temu udało się uratować pięćdziesiąt utworów.
Bardzo przeżywam, kiedy coś mi nawali.
Jak postrzega pan współczesną muzykę elektroniczną? Ma
dobre warunki do rozwoju?
– Ma, tyle że nasza cywilizacja artystyczna jest skażona
modami. Elektronika to miliardy możliwości, tylko trzeba otworzyć
głowę. Jest taka grupa, która nazywa się Daft Pank. Uważam, że
pomimo dobrze rozwiniętej w ich przypadku technologii, podejście do
przestrzeni reżyserskiej w tej muzyce jest na trzy minus. Przy
obecnych możliwościach realizacji nagrań i produkcji muzycznej, za
mało się dzieje w kwestii usytuowania dźwięków w przestrzeni.
Jakie uczucia, historie przemawiają przez pana
muzykę?
– Bardzo inspiruje mnie świat. Czasami zastanawiam się:
„Dlaczego tu jest tak, a nie inaczej? Dlaczego człowiek przeciętnie
śpi osiem godzin, a nie inaczej? Dlaczego dzień trwa 12 godzin, a
nie na przykład pięć dni ziemskich?” Interesują mnie inne światy
poza naszą cywilizacją. Chciałbym tam dotrzeć, chociaż wiem, że to
niemożliwe. To wszystko przelewa się na muzykę. Nie ciekawi mnie
tradycja – mnie interesują wynalazki. Denerwuje mnie wszystko, co
jest tutaj źle robione.
A co jest źle robione w naszym świecie?
– Denerwuje mnie wycinanie lasów. Sam mieszkam w lesie. Tu
człowiek ma lepszą kondycję – gdy staje się później na scenie, ma
się inną energię. Trzeba współczuć osobom, które mieszkają w
centrum miasta. Do Warszawy jeżdżę tylko wtedy, kiedy muszę. Bawi
mnie patrzenie na ważki, pająki. Po mrówkach widzę, kiedy nadejdzie
wiosna. Mam teraz problem, bo one przechodzą przez mój pokój. Nic
nie noszą, tylko wędrują. Niech sobie chodzą. Nie wyobrażam sobie,
żebym mieszkał na dwudziestym piętrze wieżowca gdzieś w Warszawie i
tam tworzył muzykę. Wykończyłbym się. Wolę mieć gorsze warunki, ale
żeby były drzewa. Kiedyś widziałem, jak szerszeń zaatakował
pszczołę i ją zjadł. To było ciekawe, a ja nie miałem kamery, żeby
to zarejestrować. Kiedyś do mojego domu wleciało 300 szerszeni.
Akurat wtedy do drzwi zapukała telewizja. To też było
ciekawe.
Film dokumentalny o panu ma tytuł „W kosmosie zawsze
jest dobrze”. Ziemia panu nie wystarcza?
– Reżyserzy filmu – Dawid Brykalski i Marcin Nowak –
zobaczyli, w jaki sposób poznaję świat i jak do niego podchodzę.
Nie dostrzegam tego, co mi się tu nie podoba. Patrzę tam, gdzie
czasami nic nie ma. Niech pani sobie wyobrazi: jesteśmy w Łodzi,
idziemy ulicą i nagle człowiek unosi się bez skrzydeł – za chwilę
przyjeżdża policja i chce go załatwić, bo to jest anormalne. Nie
cierpię wojny. Nie akceptuję tego. Czy rozum jest dany po to, żeby
jeden z drugim żył w niezgodzie? Tytuł filmu – „W kosmosie zawsze
jest dobrze” – jest taki, bo ja nie zachowuję się w nim tradycyjnie
po ziemsku. Nie muszę żyć w hotelu dziesięciogwiazdkowym. Artysta
nie ma pretensji do nikogo – jemu wszystko pasuje. A ludzie
przyzwyczają się do komfortu. Widzę to po swoich kolegach. Wydaje
mi się, że jestem inny, bo nie robię z tego problemu. Podobno gdy
gram koncerty, nigdy nie pada deszcz. Gdy wchodzę na scenę,
przestaje padać, a kiedy grają inni – pada. To bardzo ciekawe.
Miałem tak już kilka razy…
Rozmawiała Magdalena Prokop - autorka jest studentką II
roku dziennikarstwa i komunikacji społecznej UŁ oraz uczestniczką
warsztatów dziennikarskich "Kalejdoskopu"
Foto: Małgorzata Wojna