Trwa 33. Festiwal Szkół Teatralnych, coroczne spotkanie młodych aktorów z Krakowa, Łodzi, Warszawy i Wrocławia.
Wtorek
Jeszcze przed oficjalnym otwarciem mogliśmy zobaczyć spektakl
z Krakowa, zrealizowany na podstawie książek Lewisa Carrola.
Na L... - tak zatytułowała przedstawienie
reżyserka Aleksandra Konieczna - robi z Alicji dorosłą kobietę,
która do dziwnej krainy dwóch królowych przenosi się na skutek
samochodowego wypadku. Częściowa utrata pamięci nie pozwala jej
odpowiedzieć na wielokrotnie zadawane pytanie: kim jesteś? Kłopoty
z tożsamością miały być chyba tematem przedstawienia, ale całą
treść zdominowały rozwiązania formalne: lingwistyczne, wokalne i
scenograficzne atrakcje, mające pokazać dziwność rzeczywistości
"krainy czarów". Czegóż tam nie mieliśmy: gra słów, kampowe
przebieranki, parodie Bee Gees, kalejdoskop scen i scenek, które
miały nas zadziwić, ale po pewnym czasie męczyły. Alicja (w tej
roli udanie oddająca zagubienie Monika Frajczyk) w pewnym momencie
wykrzyczała słowa: Ja chcę stąd wyjść! Okadzony
nadużywanym przez realizatorów dymem, przyznałem jej rację. Oprócz
głównej roli na uwagę zasługuje też kreacja Bartosza Bieleni
(Król).
Po tym małym falstarcie przyszedł czas na oficjalne
rozpoczęcie festiwalu. W części artystycznej wystąpili studenci III
roku z wiązanką przebojów, przerobionych na piosenki o dolach i
niedolach młodego aktora. Bardzo to było śmieszne, choć czasami
żarty podszyte były gorzką ironią (dyrektor oferujący 1000 zł na
miesiąc za pełną dyspozycyjność). Przebrani za banany, koguty i co
tam jeszcze aktorzy kpili z uczelni, zawodu, ale na szczęście także
z siebie, ze swoich nadziei, egzaltacji i braku pomysłów. W jednym
momencie trochę przesadzili - tekst podłożony pod utwór Bregovića
miał o jedno przekleństwo za dużo. Trochę pieprzu potrawę doprawia,
za dużo przypraw psuje jednak smak. Potem były oficjalne powitania
(Ich Magnificencje, jurorzy, sponsorzy, publiczność) i przemówienie
powitanego autentycznym aplauzem rektora. Mariusz Grzegorzek
stwierdził, że choć nie lubi festiwali, to akurat tego festiwalu
jego niechęć nie dotyczy, gdyż jest to festiwal o wielkiej
pozytywnej energii spotkania. Zanim zaprosił na scenę pozostałych
rektorów, zapowiedział projekcję filmu Śpiewający obrusik.
Rektor zapowiadający na tle zaprojektowanego przez siebie plakatu
(cóż z tego, że nie podpisany, skoro każdy łatwo rozpozna ten styl)
swój własny film to może trochę przesada. Na szczęście Mariusz
Grzegorzek wszystko robi z wrodzonym wdziękiem. Nawet przesadza z
wdziękiem.
Potem była projekcja filmu, którego znaczenia nie sposób
przecenić. To pierwszy w historii wydziałów aktorskich film
dyplomowy. To także podwojenie szans dla łódzkich aktorów na
pokazanie się ludziom z branży - nie tylko na tym festiwalu, film
ma być pokazywany w Gdyni, być może znajdzie też dystrybutora.
Fakt, że udało się znaleźć pieniądze na pełnometrażową produkcję
musiał kosztować wiele wysiłku. W dodatku nie był to wysiłek
zmarnowany, bo film jest naprawdę dobry. Każda kolejna z czterech
części jest coraz lepsza. Pierwsze trzy to paradokumentalne etiudy
o ciemnych stronach życia młodych ludzi we współczesnej Polsce,
czwarta to oparta na trójdzielnej kompozycji baśń, która nadaje
opowiedzianym historiom metaforyczną ramę. Pomiędzy historiami
fragmenty making off, sugerujące lekki dystans do całej
sprawy.
Gdyby nie kompozycja całości i konieczność obsadzenia
wszystkich studentów IV roku z pierwszej części można by bez bólu
zrezygnować. Chłopiec i pies pokazuje beznadziejną
sytuację żyjącego w blokowisku młodego człowieka, dla którego
jedynym przyjacielem jest pies. Wielki, agresywny potwór ma w sobie
więcej ciepła niż matka, dziewczyna i koledzy razem wzięci.
Większość scen razi sztucznością, a już dialogi w scenie osiedlowej
imprezy wołają o pomstę do nieba (tak sobie zdolna młodzież
wyobraża rozmowy niegrzecznej młodzieży). Jędrzej Wielecki ratuje
jakąś prawdę tej historii.
Lepiej jest w drugiej opowieści, choć tu też dialogi, a
właściwie monologi pary narkomanów jakoś nie przekonują.
Wymowniejszy od słów jest obraz, zwłaszcza epileptyczny taniec na
środku ulicy (Barbara Wypych). Podobała mi się Anita Tomczak jako
dziennikarka przerażona sytuacją, w którą się wplątała swoim
naiwnym reportażem. Najlepiej jest w trzecim
psychologiczno-dokumentalnym szkicu. Młode małżeństwo bez pieniędzy
i płacz dziecka jako tło awantury o naleśniki. Mocne i prawdziwe,
autoironiczne jako portret pokoleniowy. Dobre role Anny Mrozowskiej
i Macieja Miszczaka.
A potem jest część czwarta i baśniowy klimat, wykreowany w
łódzkich i podłódzkich plenerach. Król ma trzy córki - dwie starsze
są złe, a najmłodsza dobra. Dwie starsze chcą klejnotów, najmłodsza
chce śpiewający obrusik. Ta czarodziejska tkanina przywołuje
księcia zaklętego w orła i wielka miłość czeka młodą parę. Ale
złośliwość sióstr wszystko psuje i grana przez Kaję Walden
najmłodsza córka musi rozpocząć pokutną podróż. Znalezienie
lekarstwa wymaga ofiar, ale wszystko dobrze się kończy. Z wielkiej
księgi opowieść czytał (bardzo zresztą dobrze, nie wpadając w
parodystyczną przesadę) Mikołaj Chroboczek. Czy wpisanie
współczesnych historii w baśniowo-mityczną ramę może nadać im sens?
Czy zło dzisiejszego świata można rozważać w kategoriach ofiary i
pokuty?
Środa
To był dla mnie dzień łódzki - najpierw obejrzałem bardzo
dobry Ślub w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego, a potem
Jungle people Mateusza Pakuły w reżyserii Pawła
Świątka. Spektakle zrealizowane w odmiennych poetykach, pozwalające
pokazać młodym aktorom zupełnie różne umiejętności.
Więcej uwagi należy się sztuce Gombrowicza. Choć reżyser w
jednym z wywiadów powiedział, że w dużej części o kształcie
przedstawienia zadecydowali studenci, to jednak oglądając
przedstawienie nie mogłem uciec od porównań ze Ślubem
Zawodzińskiego z Teatru Jaracza. Może akcenty były inaczej
położone, ale podobieństw było wiele. Poczynając od metaforycznej
scenografii (otaczające scenę lustra i rzędy drzwi to w gruncie
rzeczy podobny chwyt), a na eksponowaniu konfliktu wizji świata
starszego i młodszego pokolenia kończąc. W tym nowszym
Ślubie mniej może żywiołu parodii, mniej też aluzji do
polskiego dworu. Jest za to Eric Satie, grany na pianinie przez
Annę Mrozowską (Manię), jest przeniesiony jakby z jakiejś
rock-opery Pijak (Sebastian Jasnoch), jest Kanclerz w skórzanym
płaszczu i dziwnej fryzurze (Michał Jóźwik). W takim anturażu
pytanie: Po co ci Bóg? nabiera postmodernistycznego posmaku.
A propos Anny Mrozowskiej - nie ukrywam, że od jej wyjścia z
wanny wzrok mój ku jej ciału często się kierował, a błądząc po nim
raz po raz na tatuaże napotykał. I nie wiem do końca, czy to
element znaczący spektaklu był, czy może młoda aktorka prywatne
tatuaże prezentowała. The difference between want and need
is self control - udało mi się odczytać z obnażonego ramienia.
Czyżby to nowy, intertekstualny klucz do Gombrowicza? A może jednak
zabronić aktorom tatuaży? Trzeba by to chyba sprawdzać przy
egzaminach wstępnych - tak jest podobno nawet w rewii Crazy
Horse.
Z innych przyczyn patrzyłem uważnie na Mikołaja Chroboczka,
świetnego w roli ojca (intrygujący głos, wykorzystanie
powierzchowności do rysunku postaci). Brawo! A przecież na scenie
pojawili się jeszcze Sebastian Jasnoch, Marcin Miodek i Grzegorz
Otrębski. Właściwie nie było tu roli, która nie zasługiwałaby na
ciepłe słowo.
Jungle People to zupełnie inna bajka. Przekorna w
warstwie wizualnej (dżungla wyglądała jak wyłożona kafelkami
pływalnia) i dźwiękowej (agresywna muzyka) opowieść ekologicznego
przesłania nie podaje nam w sosie krainy łagodności. To jest to
miejsce, gdzie tylko Wojciech Cejrowski daje radę - autor
tekstu ma do sprawy sporo dystansu, nie ma za to sentymentalizmu.
Dżungla (wspaniała rola demonicznej Marii Szafirskiej) nie jest
eteryczną dziewicą. Bliżej jej do demonicznej wiedźmy, chorej w
dodatku na jakieś straszne egzemy. Przede wszystkim jednak
przedstawienie fascynuje energią zespołowych scen. No i finałowa
piosenka: The Lion Sleeps Tonight. Na ulicy czy w
lesie?
Czwartek
Amok zagrali o 15.30 i chyba odbiło
się to na frekwencji. Na widowni (Mała Scena) były wolne miejsca, a
szkoda, bo to spektakl wart obejrzenia. Co więcej - to spektakl
wart dyskusji. I dyskusje od razu były, i narzekania, i skrajne
oceny: że chaos, że naiwność niektórych scen, że sok pomidorowy
śmierdzi, że piosenki doklejone, że diagnozy oczywiste - młodociani
mordercy zabijają, bo zaniedbania wychowawcze i sztuczny świat
mediów. Ja jednak jestem na tak - spektakl Marcina Libera mi się
podobał. Był mocny, intrygujący, zagrany zespołowo. Piosenki
doklejone? Ale za to jak zaśpiewane - Katarzyna Osipuk powinna
dostać nagrodę za najlepszy występ wokalny podczas festiwalu. Że
kompozycyjny chaos? A co ma, k..., być, gdy opowiadamy o zamachach
i strzelaninach? Analiza w punktach i podpunktach, wstęp,
rozwinięcie i zakończenie?
Absolutnym mistrzostwem była improwizowana scena, w której
Killer (autentyczny w buntowniczym amoku niedocenionego artysty
Piotr Nerlewski - oby nie grał tego prywatnie) reżyseruje
wystawienie jego sztuki przez zakładników. Czytajcie, grajcie, a
kto źle wypadnie - kula w łeb. Założenie przyjęte przy realizacji
tej sceny jest takie, że przeżywa jedna osoba, za każdym razem ktoś
inny. Kto najlepiej tego dnia sobie radzi, gra do końca, może
przeczytać szaleńcowi jego ulubiony kawałek. Potem szaleniec
popełnia samobójstwo. Podczas festiwalowego spektaklu życie wygrała
Anna Antoniewicz. Co ciekawe - ja też bym ją wybrał. Może jestem
szalony? A może ta scena to idealna metafora festiwalu...
Uwaga na marginesie: Jak to jest, że ze studentami pracuje
Michał Kmiecik, ich równolatek, który żadnej szkoły nie ukończył?
Taki zdolny? Ależ tu wszyscy zdolni...
No jednak nie do końca. Wieczorem obejrzałem Poza
rzeczywistością w reżyserii Wiesława Komasy AT Warszawa i
zachwiało to moja wiarą w studenckie spektakle. Ta przypadkowa
składanka tekstów przygotowana w czasie prób do egzaminu na III
roku zawojowałaby może Łódzki Przegląd Teatrów Amatorskich. I nie
wiem tylko, czy tak zestarzały się teksty czy konwencja
młodopolskiego kabaretu.
Piątek
W Szkole Filmowe dyskusja Zmierzch teatru
repertuarowego. Dość rytualnie to wszystko przebiegło. Te
narzekania na kryzys teatru, na brak etatów dla młodych aktorów, na
niekompetencje urzędników od kultury w samorządach. Wszyscy się
zgodzili, że teatr repertuarowy jest konieczny, bo zapewnia
ciągłość i bezpieczeństwo. Dyskutowano o możliwościach powiększenia
liczby teatrów narodowych, o fachowych komisjach oceniających prace
dyrektorów teatru, o kryteriach i ewaluacji. Ciekawy był apel
dyrektora Piotra Kruszyńskiego, by starsi aktorzy jednak
przechodzili na emeryturę i dali szansę młodszym (ilość etatów jest
ograniczona). Ciekawy był też głos Mariusza Grzegorzka, który
stwierdził, ze kryterium frekwencji może zaciemniać obraz. W
teatrach dużo jest komercyjnej miernoty, na którą publiczność
przychodzi. Z drugiej strony sporo jest poronionych spektakli,
których autorzy w fakcie, że nikt nie chce ich produkcji oglądać,
widzą dowód na swoją wybitność. Czyżby myślał o jakichś łódzkich
przedstawieniach?
A po południu obejrzałem Przypadek Klary z PWST we
Wrocławiu. Dramat, farsa, tragifarsa, satyra z ambicjami? -
zastanawiają się autorzy programu do spektaklu. Sztuka pokazująca
degrengoladę niemieckiego społeczeństwa okazała się również obrazem
degrengolady niemieckiej dramaturgii. W oczach Tomka stoczę się
w otchłań przeszłości. Po co robić ze studentami tak
pretensjonalne teksty? Jak niby można coś takiego powiedzieć?
Moja
recenzja "Kamienia" w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego. To
chyba jedyny spektakl, na który nie weszli wszyscy chętni.
Sobota
Szkoła z Warszawy pokazała na festiwalu teatr najbardziej
tradycyjny, oparty na wielkiej literaturze i klasycznych środkach
wyrazu. Dla jednych jest to zaleta, dla innych wada. Jedni i drudzy
znajdą argumenty w Mistrzu i Małgorzacie Bułhakowa w
reżyserii Waldemara Raźniaka, w którym była nawet użyta klasyczna
kurtyna i malowane dekoracje. Utwór tak bardzo wielowątkowy i
skomplikowany został przez autora adaptacji dodatkowo wzbogacony
wątkami biograficznymi postaci Bułhakowa, a także scenami
pokazującymi kulisy władzy w ZSRR. Groteskowy Stalin i jego świta
stają się kolejnymi bohaterami sztuki, a opozycja: Moskwa lat 20. -
Jerozolima czasów Jezusa zostaje zastąpiona opozycją: Stalin i jego
świta kontra Woland (Eryk Kulm) i jego świta. Różnica klas
jest ogromna, choć w pojedynku na kreacje aktorskie z niewielka
przewagą, ale jednak wygrywa Stalin (Katarzyna Ucherska).
Nieprzekonująco wypadł Mistrz (Maciej Hanczewski), wygłaszający
cały tekst w ten sam sposób. Być może dlatego nieoczekiwanie
głównymi bohaterami zostali Woland i Stalin, a całość poszła w
kierunku politycznej satyry. Na niedosyt metafizyki lekarstwem nie
okazała się nawet dobra scena przygotowań do balu. Ambitne
zamierzenie chyba trochę przerosło możliwości.
Po spektaklu korowód publiczności wyruszył do Teatru Jaracza,
w którym nie wolno palić (żebym tu nie spotkał żadnego
Jaracza - żarcik ze spektaklu Lew na ulicy).
Przejście ulicami Łodzi to był symboliczny spacer - od Patriarszych
Prudów do ulic kanadyjskiego miasta ze sztuki Judith Thompson (to
jak pielgrzymka do łódzkiego miejsca kultu Lwa, którego kapłanem
jest przecież Mariusz Grzegorzek). Po drodze patrzyłem sobie trochę
na tych przystojnych chłopców i piękne dziewczyny o hipsterskim
nieco wyglądzie. Trudno było się pomylić w określeniu, kto jest z
festiwalu.
A Lew na ulicy? Dostał owacje na stojąco, które mu
się należały i nie należały jednocześnie. Spektakl to bowiem
nierówny jak nawierzchnia ulicy Jaracza przed teatrem. Na siłę
śmieszne scenki kabaretowe (np. casting, w którym uczestniczy
student po wrocławskiej szkole) czy sztuczna i pretensjonalna scena
telefonicznego seksu nie zasługiwały nawet na zdawkowe brawa, ale
na szczęście więcej było plusów: dobre sceny zbiorowe,
konferansjerka Kacpra Pilcha, wywiad ze sparaliżowana Scarlett
(Natalia Łągiewczyk) czy świecące Matki Boskie na pustej scenie. W
sumie trochę to było podobne do Amoku. Dlaczego mężczyzna
zabił dziewczynkę? Bo w dzieciństwie był gwałcony przez konkubenta
matki, bo dorośli zarażają swym złem następne pokolenia. Pokażmy to
w serii scenek, w których kolejni aktorzy wychodzą z tła i grają
swoje epizody - pomyślał Cezary Iber, a także Marcin (L)iber.
Niedziela
Z Cyberiadą i Jungle People na festiwalu
było ponoć tak, że król Prorektor i królowa Dziekanna samym
poddanym studentom zostawili wybór, którą baśń na wielkim turnieju
baśniowych opowieści przedstawić. Żacy długo debatowali, wreszcie
obcojęzyczną opowieść wybrali. Ale nie ma tego złego, co by na
dobre nie wyszło - jedna baśń w konkursie nagrodę zdobyła, druga na
zakończenie turnieju pokazana została, większą jeszcze publiczność
gromadząc.
Karolina Krawczyńska jako maszyna produkująca rzeczy na N
pięknie wyglądała w naszyjniku z liczydeł. I jak pięknie i zmysłowo
pracowała nad wytworzeniem nicości! (Jako Kometa była za to trochę
zbyt wulgarna). Sebastian Jasnoch stworzył wspaniałą rolę
charakterystyczną Klapaucjusza, odmieniając się nie do poznania
wobec postaci granej w Ślubie - to był ten sam aktor,
naprawdę? Piękna scenografia, inteligentne paradoksy Lema,
efekty specjalne - wszystko świetnie, tylko jak na musical piosenki
trochę mało przebojowe. Po kilku godzinach nie potrafię niczego
zanucić.
A potem już wręczenie nagród ( o czym piszemy w osobnym
artykule). Jurora Sebastiana Majewskiego zapytałem o kryteria oceny
pracy młodych aktorów. Dojrzałość, sprawność warsztatowa,
gotowość, odwaga, energia - wszystko, co sprawia, że oglądając ich
czujemy dreszcze na plecach. Ciekawe, czy weźmie kogoś do
Jaracza, jeśli w końcu dostanie dyrekcję.