Teatr Wielki w Łodzi wystawi operę „Człowiek z Manufaktury”, której tytułowym bohaterem będzie Izrael Poznański. Rolę Przybysza w tym przedstawieniu zagra WOJCIECH PSZONIAK, dla którego będzie to debiut na scenie operowej.
Teatr Wielki w Łodzi we współpracy z łódzką Manufakturą
wystawi operę „Człowiek z Manufaktury”, której tytułowym bohaterem
będzie łódzki fabrykant Izrael Poznański. Libretto przygotowuje
dramatopisarka i scenarzystka Małgorzata Sikorska-Miszczuk,
kompozytor zostanie zaś wyłoniony w drodze konkursu. Premiera
planowana jest na listopad 2018 roku. Rolę Przybysza w tym
przedstawieniu zagra WOJCIECH PSZONIAK, dla którego będzie to
debiut na scenie operowej.
Magdalena Sasin: – Jak to się stało, że trafił pan do
obsady „Człowieka z Manufaktury”?
Wojciech Pszoniak: – Jestem wielbicielem
opery i ta inicjatywa wydała mi się bardzo ciekawa. Po dokładnym
zapoznaniu się z pierwszym aktem – następne są w pisaniu – nabrałem
ochoty na nową przygodę w moim aktorskim życiu. Podoba mi się, że
nie jest to przedsięwzięcie komercyjne. Pomysł, żeby zrobić o
Poznańskim operę, jest świetny. Dzięki temu człowiekowi Łódź
zaistniała jako miasto, jako ziemia obiecana. Był człowiekiem nie
tylko bogatym, ale też hojnym.
Uważa pan, że takie przedstawienie powinno skupiać się
na pozytywnych cechach „króla bawełny”, czy raczej ukazywać
kontrowersje z nim związane?
– Ciekawi ludzie są kontrowersyjni, jednowymiarowi mogą być
tylko ci banalni i „plastikowi”. Mam nadzieję, że to będzie
przedsięwzięcie czysto artystyczne.
Jaką postać zagra pan w tym
przedstawieniu?
- Będzie to Przybysz – postać dość niezwykła, poetycka, nie
mająca swego pierwowzoru w rzeczywistości: anarchistyczny poeta,
który walczy z bogaczami, kapitalistami. Ta postać jest jakby
żywcem wzięta z Dostojewskiego, skojarzyła mi się z
Wierchowieńskim, którego grałem w inscenizacji „Biesów” Andrzeja
Wajdy w Starym Teatrze.
Pana związki z „ziemią obiecaną” zaczęły się w 1974
roku, gdy wystąpił pan w filmie Andrzeja Wajdy jako Moryc
Welt…
– Na pewno miało to wpływ na zaangażowanie mnie do Teatru
Wielkiego – Pszoniak kojarzy się z „Ziemią obiecaną”. Tym razem nie
gram jednak Moryca Welta, jestem o wiele starszy. W Łodzi
pracowałem już wcześniej, tutaj odbył się mój debiut filmowy w 1970
roku w „Twarzy anioła”. Potem były „Austeria”, „Spokojne lata” i
tak dalej. Bardzo polubiłem Łódź. To miasto z charakterem, trudne,
nie „galanteryjne”, ale ja lubię takie miasta. Jeśli będzie mieć
mądrych, rozsądnych gospodarzy, to może się wspaniale rozwinąć. W
Łodzi zachowała się cała struktura miejska i czuje się ducha tego
miasta sprzed wielu lat. Bliskość Warszawy może się okazać bardzo
korzystna. Dziwię się, że do tej pory nie wybudowano między tymi
miastami szybkiej kolei w typie francuskiego TGV. Dzięki temu wiele
osób ze stolicy mogłoby się przenieść do Łodzi.
Zgadza się pan z tym, że Łódź to miasto „trudne do
kochania”?
– Cóż, najłatwiej kochać lalkę z pierwszych stron gazet, ale
ja nie mam takiej potrzeby. Dostrzegam – tak w ludziach, jak i w
miejscach – piękno mniej ewidentne. Łódź to oczywiście nie jest
Cannes, ale ma charakter. Bo miasta, tak jak ludzie, mają różne
charaktery. Gdy mówimy „człowiek piękny”, nie mamy na myśli miss
świata, ale określone wartości. Łódź ma w sobie wartość, którą
doceniam. Wychowałem się na Śląsku, więc może dzięki temu mam
większą wrażliwość na taką szorstką urodę. Po prostu dobrze się tu
czuję. W ostatnich latach Łódź, podobnie jak cała Polska, bardzo
się zmieniła. Staje się wspaniałym miejscem. Z tego, co udało mi
się zaobserwować, jest to miasto tętniące życiem, w którym odbywa
się wiele imprez kulturalnych.
Jako artysta reprezentuje pan i kulturę polską, i
francuską. Która jest panu bliższa?
– Jestem Polakiem i nigdy nie przestanę nim być. Od wielu lat
żyję na Zachodzie, pracuję tu i mieszkam, ale jednocześnie mieszkam
i pracuję w Warszawie. Gdybym wybrał się do Indii czy Chin, pewnie
miałbym problem, ale we Francji nie ma nic obcego – to tylko
kwestia języka. Kultura polska należy przecież do kręgu kultury
europejskiej. Ponadto kultura francuska od wieków jest nam bardzo
bliska.
Czy życie i praca w dwóch krajach jednocześnie nie
jest czasem męczące?
– Życie w dwóch krajach to przede wszystkim ogromne
urozmaicenie. Występuję jako aktor w różnych krajach – we Francji,
Anglii, Szwajcarii – więc przyzwyczaiłem się do częstych podróży.
Staram się wszystko organizować tak, by nie było nieprzewidzianych
wypadków i „zderzeń”, bo nie lubię się spieszyć i gonić.
Jednocześnie nie jestem spokojnym duchem i potrzebuję być w
ruchu.
Czy edukacja muzyczna, którą odebrał pan w
dzieciństwie, pomaga panu w zawodzie aktora?
– Od małego dziecka chodziłem na opery, bo moja matka kochała
tę sztukę. Na pewno miało to na mnie wpływ. Później chodziłem do
szkoły muzycznej, grałem na skrzypcach, byłem klarnecistą i
oboistą. Cztery lata temu, w związku z pewną rolą, postanowiłem, że
nauczę się grać na wiolonczeli. To piękny instrument. Teraz ćwiczę
utwór Schuberta. Móc grać w domu, dla siebie samego – to wspaniałe.
W przedstawieniu o Poznańskim nie będę śpiewał dużych arii, bo nie
jestem przecież śpiewakiem. Poprosiłem jednak, by w mojej roli
znalazło się choć parę nut, nie chcę tylko przechadzać się po
scenie.
Jak ocenia pan rozwój polskiego teatru
współczesnego?
– Dzieje się dużo ciekawych rzeczy, ale również, niestety,
sporo nieciekawych. Zauważam wyraźną tendencję, by zerwać z
tradycją. Trudno w Polsce obejrzeć prawdziwego Moliera czy
Szekspira – zamiast tego można zobaczyć masakrę. W teatrze zawsze
istniała tendencja do budowania czegoś nowego, ale w Polsce przy
tej okazji klasyka została wyeliminowana. Co nie znaczy, że uważam,
iż repertuar mogą narzucać teatrom politycy. Politycy nie mają
prawa do oceniania sztuki, nie wolno im decydować, czy coś należy
pozostawić w repertuarze, czy zdjąć z afisza. To bardzo groźne
zjawisko, które przeżyłem już w PRL-u. Kolejna niekorzystna
tendencja, szczególnie zauważalna w teatrach polskich, dotyczy
problemów, jakie mają aktorzy z dykcją. Coraz częściej używają
mikroportów. W Anglii to nie do pomyślenia, żeby aktor był
niesłyszalny.
W wywiadach twierdzi pan, że pańską najlepszą aktorską
cechą jest eklektyzm…
– Myślę o aktorstwie eklektycznym w kontraście wobec aktorów,
którzy grają podobne role przez całe życie i nie chcą wyjść poza
to, z czego publiczność ich zna i za co lubi. Są aktorzy, którzy
mimo że się przebierają w różne kostiumy, wciąż pozostają tacy
sami. Tymczasem sztuka aktorska nie polega na tym, żeby powtarzać
to samo w różnych wersjach. To jest proces twórczy, odkrywczy.
Tylko wtedy ma sens.