RECENZJA. Operetka to młodsza siostra opery. Choć młodsze rodzeństwo dłużej może cieszyć się przywilejami, w końcu wypada jednak przyznać, że nie jest się już podlotkiem. Tymczasem „Wielka księżna Gerolstein” w Teatrze Muzycznym zachowuje się niczym starsza pani przebrana za nastolatkę.
Operetka to młodsza siostra opery. Choć młodsze rodzeństwo
dłużej może cieszyć się przywilejami, w końcu wypada jednak
przyznać, że nie jest się już podlotkiem. Tymczasem „Wielka księżna
Gerolstein” w Teatrze Muzycznym w Łodzi zachowuje się niczym
starsza pani przebrana za nastolatkę.
„Księżna…” zachwyca wpadającymi w ucho, tanecznymi melodiami
Jacques'a Offenbacha – od 150 lat nic się w tej kwestii nie
zmieniło. Żeby jednak mogła również śmieszyć i przykuwać uwagę
akcją sceniczną, powinna odwoływać się do współczesności,
karykaturować i puszczać oko do widza – bo to od wieków bawi
publiczność najbardziej. Tak właśnie postępował w swoich operetkach
Offenbach – „Wielka księżna Gerolstein” była satyrą na władców
mocarstw, szafujących życiem swoich poddanych, a tytułowa postać
stanowiła karykaturę lubującej się w żołnierzach carycy Katarzyny
II.
Odwołania do kochliwej władczyni dziś już nikogo nie śmieszą,
ale w treści można odnaleźć niejedną scenę, która zdaje się
nawiązywać do wydarzeń w Polsce Anno Domini 2016. I aż się prosiło,
aby to wykorzystać. Realizatorzy, w tym tłumacz libretta Andrzej
Ozga, nie poszli jednak tym tropem – być może z respektu przed
władzą (w końcu „Księżna…” nieraz była zdejmowana z afisza, także
na terenie Polski pod zaborami). Tradycyjna inscenizacja i
przerysowany, operetkowy, nomen omen, styl gry aktorskiej, po
kilkudziesięciu minutach zaczynały być nużące. Choć aktorzy robili,
co mogli, by uczynić ze swych bohaterów wyraziste postacie, w
ramach zakreślonych koncepcją reżysera Piotra Bikonta nie mogli
zbyt wiele zdziałać. Nie pomagała choreografia Doroty
Jawor-Przybyszewskiej, która kazała aktorom, a nawet członkom
baletu, podrygiwać niemal w miejscu, ani dekoracje Grzegorza
Małeckiego, które na owe podrygiwania nie zostawiły na scenie dość
przestrzeni. A już zupełnie nieuzasadnione było wprowadzenie na
scenę pary ubranych na biało tancerzy klasycznego baletu, którzy ni
stąd, ni zowąd to pojawiali się, to znikali. Eklektyczne podejście
znamionowało też Zuzannę Markiewicz, twórczynię kostiumów, których
barwność i różnorodność, choć przykuwała uwagę, jednocześnie
wprowadzała dodatkowy chaos.
Dla widza nie jest jasne, jaka myśl przewodnia przyświecała
Bikontowi: chciał dowieść, że tradycyjnie zainscenizowana operetka
wciąż może się podobać czy wręcz przeciwnie – że już przebrzmiała.
Za pierwszą tezą przemawia forsowanie egzaltowanej interpretacji
aktorskiej, za drugą – nieliczne momenty „puszczania oka” do
widowni, jak choćby skrywany przez Fryca pod mundurem T-shirt z
napisem „I love Wanda”.
Przedstawienie ratuje to, co ponadczasowe: muzyka. Warstwę
instrumentalną świetnie przygotowała Elżbieta Tomala-Nocuń, która
zadbała o plastyczność linii melodycznych, zdecydowany rysunek
rytmiczny tańców i podkreślenie kontrastów wyrazowych między
fragmentami marszowymi a lirycznymi. Wszystkim tym można było
cieszyć się już w uwerturze, będącej wiązanką najpiękniejszych
tematów operetki. Nie zdarzyło się też orkiestrze dominować nad
muzyką śpiewaną ze sceny; to zasługa nagłośnienia solistów, które
jednak czasem było zbyt silne, przez co brzmiało
nienaturalnie.
Wokaliści dorównywali orkiestrze. Największe brawa należą się
tytułowej księżnej – Małgorzacie Długosz (II premiera), która
potrafiła efektownie rozegrać każdą scenę ze swoim udziałem – a jej
rola jest wyjątkowo obszerna. Egzaltowany sposób interpretacji
aktorskiej mógł irytować, ale na pewno był konsekwentny. U
niektórych solistów daje się zauważyć niewyrównana barwa w różnych
rejestrach skali, jednak jest to związane z właściwościami ich
głosów. Pozytywnie pod tym względem wyróżniał się – jak zwykle –
Paweł Erdman w roli generała Buma, który potrafił także świetnie
zaplanować występ aktorsko. W duecie Fryc (Dawid Kwieciński) i jego
ukochana Wanda (Joanna Jakubas) postać męska wypadła zdecydowanie
korzystniej, zarówno w warstwie teatralnej, jak i
wokalnej.
Czy operetka – ta podstarzała młodsza siostra poważnej opery –
ma wciąż rację bytu? Upieram się, że tak, ale wymaga przemyślanego
podejścia inscenizacyjnego. Starsza pani, by prezentować się
atrakcyjnie, musi włożyć w to więcej wysiłku i starań niż
podlotek.
Magdalena Sasin
„Wielka księżna Gerolstein” Jacques'a
Offenbacha. Prapremiera Teatrze Muzycznym w Łodzi – 8 X 2016
r.
Teatr Muzyczny
Adres
Łódź, ul. Północna 47/51