RECENZJA. Karnawał rządzi się logiką odwrotności. To czas, kiedy panujące na co dzień reguły zostają zawieszone, kiedy wolno więcej niż zwykle. Dzięki maskom każdy może zmienić tożsamość i choć przez moment zamaskować, pardon, zasmakować, życia w innym wcieleniu. Tak też dzieje się u Straussa w "Nocy w Wenecji".
„Bawimy się i wiemy, że się bawimy, a więc jesteśmy czymś
więcej niż jedynie rozumnymi istotami, ponieważ zabawa nie jest
rozumna” – pisał w 1938 r. Johan Huizinga, autor książki „Homo
ludens”. Nie trzeba jego koncepcji znać, by bawić się w karnawale i
czerpać przyjemność z pięknych Straussowskich melodii operetki „Noc
w Wenecji”. Premierę tego dzieła, zaliczanego do operetkowego
kanonu, pokazał 29 stycznia Teatr Wielki. To pierwsza w pełni
samodzielna premiera nowego dyrektora Pawła Gabary (poprzednią,
„Don Giovanniego”, otrzymał „w spadku” po poprzedniku).
Karnawał rządzi się logiką odwrotności. To czas, kiedy
panujące na co dzień reguły zostają zawieszone, kiedy wolno więcej
niż zwykle. Dzięki maskom każdy może zmienić tożsamość i choć przez
moment zamaskować, pardon, zasmakować, życia w innym wcieleniu. Tak
też dzieje się u Straussa: książę Guido zaleca się do senatorowej
Barbary, nie wiedząc, że faktycznie obściskuje rybaczkę Anninę, zaś
sprzedawca makaronu Pappacoda „awansuje” na chwilę na senatora.
Rzecz jasna, prowadzi to do zabawnych nieporozumień, które jednak w
finale zostają wyjaśnione i to w sposób, który nikomu nie psuje
wyśmienitego humoru.
Karnawał kojarzy się z bogactwem, przepychem i… tak, kiczem. I
właśnie kicz niepodzielnie króluje w tym przedstawieniu. Co więcej
– został on tu podniesiony do rangi zasady. Kicz, z którym w operze
i operetce zwykle zawzięcie się walczy, wyeksponowano z godną
podziwu konsekwencją. Recenzentowi, chcącemu czynić z tego zarzuty,
wytrąca to z ręki pióro. Entuzjastyczne piski weneckich przekupek,
dłuższe i głośniejsze niż w „zwykłych” operetkach, przerysowana
mimika i gestykulacja, zabawne rekwizyty i mnóstwo efektownych
„omdleń” wielkich dam – wszystko to sprawia, że przestawienia nie
da się wziąć na poważnie bez ryzyka mdłości.
Oglądając szalony taniec Pappacody z wielką chochlą, myślałam
sobie, że przedstawienie przypadłoby do gustu mojej czteroletniej
córce… Właśnie! Gdy wyzbyć się zwyczajowych oczekiwań, łatwiej
można „złapać” konwencję i się w niej poruszać. A przyznać trzeba,
że została ona zaplanowana i przeprowadzona konsekwentnie przez
reżysera Artura Hofmana. Konieczność innego niż zwykle spojrzenia
sugerowały karnawałowe maski, które wręczane były każdemu widzowi.
Przez taką maskę widać inaczej: można zanurzyć się w karykaturalnym
świecie karnawałowej odwrotności, a gdy spojrzeć uważniej, da się
nawet dostrzec refleksję nad współczesnością, która przez
nadmiarowość wszelkich dóbr, serwowanych jak rok długi, skutecznie
„zlikwidowała” nam karnawał.
Spektakl straciłby połowę (a może nawet więcej) ze swego
uroku, gdyby nie kapitalne kostiumy mistrzyni w tym fachu Barbary
Ptak. Barwny przepych, oryginalność, niezwykłość – słów mało, by
opisać te krawiecko-perukarskie arcydzieła. Artystka pełnymi
garściami czerpie inspiracje z postaci commedii dell’arte (m.in.
kolorowe trójkąty typowe dla arlekina) i z tradycji weneckiego
karnawału. Dotrzymuje jej kroku Grzegorz Policiński, scenograf i
reżyser świateł, wznosząc w tle weneckie symbole z Pałacem Dożów i
Placem św. Marka na czele.
Wystawienie tej operetki w teatrze operowym uzasadnione jest
faktem, że partytura zawiera niemal operowe arie i wymaga dużego
zespołu wykonawczego (łódzki Teatr Muzyczny pokazał „Noc w Wenecji”
w formie koncertowej w 2010 r., wcześniej aż w 1966). Całkiem
nieźle spisał się balet, którego efektowne układy dodawały
przedstawieniu wiele uroku. Chór, choć spory, nie brzmiał niestety
dość potężnie. Spośród solistów niekwestionowanym numerem jeden był
występujący gościnnie Janusz Ratajczak jako książę Guido –
nienaganna emisja, pełna wyrazu interpretacja i świetna,
niewymuszona gra aktorska. I ten błysk w oku: „tak, wiem, że jestem
świetny” – artysta zebrał najgorętsze, w pełni zasłużone oklaski.
Pozostali soliści także trafnie wpisali się w konwencję i pozwolili
rozkoszować się piękną muzyką w swoim wykonaniu: trzeba podziękować
zwłaszcza Dorocie Wójcik (Barbara), Agnieszce Makówce (Agricola) i
Łukaszowi Motkowiczowi (Pappacoda). O spójność warstwy muzycznej
zadbał dyrygent Wojciech Rodek.
„Noc w Wenecji” trzy lata temu miała premierę w Gliwickim
Teatrze Muzycznym, gdzie funkcję dyrektora sprawował wówczas Paweł
Gabara. Postanowił on powtórzyć sukces tego tytułu, który zdobył
znakomite recenzje, i zadbał o podobny styl łódzkiego
przedstawienia. Zagwarantowała to między innymi osoba Barbary Ptak,
projektantki kostiumów, która wiele swoich „gliwickich” pomysłów
przeniosła na łódzką scenę. Niektóre stroje są łudząco podobne do
wcześniejszych o trzy lata projektów. To zrozumiałe – przygotowując
po raz drugi w krótkim czasie kostiumy do tego samego
przedstawienia, w dodatku utrzymanego w tym samym charakterze,
trudno ustrzec się powtórzeń. Ale to nie wszystko. Rolę księcia
Urbino zagrał w dniu premiery ten sam Janusz Ratajczak. Także
ogólny charakter przedstawienia – rodzaj farsy z elementami
commedii dell’arte – jest wspólny dla obu inscenizacji.
Przedstawienie można więc tylko częściowo uznać za samodzielną
premierę łódzkiego teatru.
Johann Strauss, „Noc w Wenecji”. Teatr Wielki
w Łodzi. Kierownictwo muzyczne – Wojciech Rodek, reżyseria – Artur
Hofman, scenografia i reżyseria świateł – Grzegorz Policiński,
kostiumy – Barbara Ptak, choreografia – Zofia Rudnicka,
przygotowanie chóru – Dawid Jastrząb. Premiera 29 I 2016
r.