Choć na scenie tupałem nóżką jak Freddie Mercury, to z przejęcia udo trzęsło mi się potwornie – mówi Mariusz Ostrowski, aktor Teatru im. Jaracza.
Choć na scenie tupałem nóżką jak Freddie Mercury, to z
przejęcia udo trzęsło mi się potwornie – mówi MARIUSZ OSTROWSKI,
aktor Teatru im. Jaracza.
Emilia Maciaszczyk: – Aby zagrać w spektaklach Teatru
im. Jaracza, dojeżdża pan dziś z Warszawy…
Mariusz Ostrowski: – Wielu aktorów żyje w
takim „rozkroku”, ale moim zdaniem ten zawód ma właśnie taki
tułaczy charakter. Masz do wyboru: siedzisz gościnnie lub na etacie
w jednym teatrze, w jednym mieście, albo szukasz. Uważam, że aktor
powinien szukać: ról, które będzie tworzył i osobowości, z którymi
będzie współpracował, bo to go rozwija.
W Łodzi mniej obecny jest pan jako aktor śpiewający,
choć dostaje pan dobre recenzje, na przykład za role w spektaklach
we wrocławskim Teatrze Capitol...
Z muzyką związany jestem od najmłodszych lat. W Studium
Wokalno-Aktorskim w Gdyni uczyłem się śpiewu i gry na fortepianie.
Musiałem opanować Etiudę rewolucyjną Chopina, a ja mam malutkie
rączki jak na pianistę. Śpiew przewijał się też przez szkoły
teatralne i towarzyszy mi w pracy zawodowej: w Łodzi w monodramie
„Toporem w serce”, we Wrocławiu w musicalu „Frankenstein” i na
Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, zaś w warszawskim Teatrze Studio
gram w spektaklu „I love you”. Nie wiem, dlaczego w Łodzi moja
muzyczna obecność jest sporadyczna. Bardzo dobrych muzyków tu nie
brakuje, więc ze skompletowaniem zespołu nie byłoby problemu. To
zawsze jest kwestia dyscypliny, samozaparcia, pomysłu.
W całym kraju odbił się za to echem projekt „Queen
symfoniczne”, w ramach którego z łódzkim zespołem Alla Vienna
śpiewa pan i wciela się w Freddiego Mercury’ego. Istnienie tego
projektu odnotował nawet Brian May, gitarzysta Queen. W marcu
zagracie w Operze Szczecińskiej...
Za każdym razem, gdy gramy, strasznie się denerwuję. Koncert
trwa blisko dwie godziny, a ja wychodzę na ostatnie piętnaście
minut do trzech utworów. I nie mogę zepsuć tego, co wypracował cały
zespół. Bywały takie momenty, że choć na scenie tupałem nóżką jak
Freddie, to z przejęcia udo trzęsło mi się potwornie. Nim wyjdę zza
kulis, biegam, ruszam się, by naładować się energetycznie, bo to są
tylko trzy numery i nie ma szansy na budowanie dramaturgii. Wiadomo
jednak, że figura Freddiego jest pewnym cytatem – nie odtwarzam go
jeden do jednego. Bawię się tym cytatem i muszę to robić tak, żeby
ludzie wiedzieli, że to cytat.
Zróbmy skok w przeszłość: debiutował pan na zawodowej
scenie u Adama Hanuszkiewicza. Na wielu aktorach zostawiał swoją
„pieczęć”. Na panu także?
Na pewno gdzieś to jest we mnie. On przyjął mnie do siebie,
gdy byłem „nigdzie”. Zrobiliśmy dwie premiery. Jak dziś o nich
myślę – dość dziwne. „Kordian 2002” oraz „Miłość i krew. Musical
dygresyjny” o znamionach spektaklu edukacyjnego. Było pewne
porozumienie między nami. Chociaż, gdy mieliśmy grać „Miłość i
krew” dla Wojska Polskiego, mój monolog liczył półtorej strony, a
po pierwszej próbie został ścięty o połowę strony. Po drugiej
próbie o kolejne pół. Hanusz nie miał dla mnie litości. Z każdej
próby wychodziłem zmięty jak ścierka, niemal zalany łzami. Chyba
byłem za młody dla tak doświadczonego człowieka teatru.
Prawdopodobnie mówiłem to płasko, niewiarygodnie. Na koniec zostało
mi do powiedzenia jakieś piętnaście zdań. Ale zarobiłem, jak na
tamte czasy, niewiarygodne pieniądze. Hanuszkiewicz sam przyniósł
umowę do podpisania, rzucił i zarządził: „Podpisuj”. Miałem tę
przyjemność, że zapraszał mnie do siebie do domu i ćwiczyliśmy
monologi. Otwierała mi zawsze jego żona, Magdalena Cwenówna,
kobieta niezwykle piękna. O ile wiem, nie każdego zapraszał. Myślę,
że mieliśmy podobną energię i podejście do teatru.
O filmie „Jestem twój” Mariusza Grzegorzka, w którym
zagrał pan kryminalistę Artura, mówił pan, że reżyser kazał panu
zagrać siebie: „wrażliwego, wychowanego na grach komputerowych
człowieka, który ma w sobie dużo buntu”. To kokieteria czy
rzeczywiście jest pan maniakiem gier?
Może nie maniakiem, ale jestem na bieżąco. Zwłaszcza że gry
stają się coraz bardziej filmowe. W gry taktyczne i strategiczne
jestem w stanie grać miesiącami.
Podobno boi się pan oglądać w samotności „Jestem twój”
ze względu na silne emocje, jakie wywołuje...
Widziałem ten film może trzy razy. Jest rzeczywiście silnie
emocjonalny. Montowałem niedawno nowe filmowe portfolio i oglądałem
pewne fragmenty. Niektóre sceny są niewiarygodne. „Jestem twój” był
na tyle wyrazisty, że został zauważony w środowisku artystycznym i
nie tylko. Słyszałem, że tym filmem jest zainteresowana telewizja,
z czym można wiązać pewne nadzieje na ponowne skupienie uwagi na
nim. Z chęcią obejrzę go jeszcze raz. Można jednak powiedzieć, że
to już całkiem stary obraz. Od czasu jego premiery w 2010 roku
nakręcono kilkadziesiąt innych, o których było z jakiegoś powodu
głośno. Czy był swego rodzaju furtką do innych ról? Z pewnością nie
był bez znaczenia. Z drugiej strony: pięć lat wcześniej do
oficjalnego konkursu Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni dostał
się film „Spam” Radosława Hendela ze mną w roli głównej –
autystycznego chłopaka, pozornie niewinnego, który zaczyna stanowić
zagrożenie dla otoczenia. Myślałem wtedy: zagrałem dobrą rolę i oto
jesteśmy w Gdyni. Tylko że boom jakoś nie przyszedł. Po dwóch
latach od „Jestem twój” też nie czuję, by on nastąpił. Gdy w wieku
dwudziestu dwóch lat zagrałem Kordiana, wydawało mi się, że świat
stoi przede mną otworem. Myślałem: „Teraz się zacznie!”. Ale jeśli
jesteś młody i ktoś ci nie pomoże, ktoś starszy, to nawet mając
czterdzieści lat możesz wciąż grać Romea i liczyć, że twój wielki
dzień nastanie.
Foto: Natalia Kalisz