WYWIAD. – Porównuję kompozycję pracy do kompozycji obiadu: jakie zastosować składniki w jakich ilościach, żeby wyszedł smaczny. Tak samo jest z obrazem – mówi profesor ANDRZEJ GIERAGA,którego prace można było oglądać do 12 VI na wystawie w Muzeum Miasta Łodzi.
– Porównuję kompozycję pracy do kompozycji obiadu: jakie
zastosować składniki w jakich ilościach, żeby wyszedł smaczny. Tak
samo jest z obrazem, każdy jego element musi być dobrze przemyślany
– mówi profesor ANDRZEJ GIERAGA (ur. 1934), wybitny artysta i
pedagog, pomysłodawca Konkursu im. Władysława Strzemińskiego dla
studentów Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi.
Joanna Rembowska: – Spotykamy się w Muzeum Miasta
Łodzi, gdzie od 2 kwietnia można oglądać wystawę pana prac:
„Andrzej Gieraga. Progresje. Obrazy i grafiki z lat 1972-2016”. Co
czuje artysta z tak imponującym dorobkiem artystycznym: dumę i
spokój, czy raczej niedosyt i potrzebę ciągłego
poszukiwania?
Andrzej Gieraga: – Oczywiście niedosyt.
Zacytuję pani coś, co kiedyś napisałem: „W czasie realizacji nad
nowym odnoszę wrażenie, iż jestem w środku cyklonu, który
całkowicie i bezwarunkowo mną zawładnął, z którego nie mogę się
wydostać, ale też tego nie pragnę. Jest mi z tym dobrze, mimo że
towarzyszy temu permanentna niewymuszona udręka mocowania się z
materią ducha i ciała. Proces ten nie ma końca, wciąga, dręczy i
uszczęśliwia zarazem. To właśnie jest mój imperatyw twórczy, który
jest sensem mojego spełniania się w działaniu”. Jestem zadowolony,
kiedy uda mi się zrealizować następny obraz, grafikę albo inny
utwór plastyczny, ale to zadowolenie trwa bardzo krótko. Cały czas
coś obserwuję i analizuję, na przykład zachowanie światła na
kolumnie i zastanawiam się, jak to wykorzystam w swoim
obrazie.
Wystawa ma charakter retrospektywny…
– Czasem chciałoby się zobaczyć swoje prace z różnych okresów
w jednym miejscu. To jest mi bardzo potrzebne, bo nigdy nie miałem
takiej możliwości. Prace powstawały po dwie, trzy w jednym czasie,
po czym zgłaszałem je na konkursy i już do mnie nie wracały.
Dlatego to jest dla mnie niezwykła sytuacja, bo wcześniej nie
mogłem zobaczyć tego, co było, co jest. A to, co będzie, to
przecież wielka niewiadoma. Na tę wystawę wybrałem obrazy, które
były znaczącymi punktami w mojej twórczości.
Prezentowane prace idealnie odzwierciedlają pana drogę
artystyczną, od początkowej ekspresji, która powoli przekształcała
się w ład i harmonię. Bardzo dobrze widoczne jest również
poszukiwanie formy.
– Genezą tych wszystkich prac był pomysł, jak za pomocą
światła pokazać bryłę postaci. Wszystko zaczęło się jeszcze na
studiach. Byłem na trzecim roku – profesor Roman Modzelewski, który
mnie uczył zasad malarstwa, ustawił modelkę na tle okna, pod
światło. Światło było bardzo intensywne i modelka zlała się z ramą
okienną. Pojawiło się światło na nosie, policzkach i to mnie
zafascynowało. Pomyślałem wtedy, że właściwie można zredukować
kolor do czerni i bieli. W zasadzie od początku miałem inklinacje,
żeby na modelu, nad którym pracowałem, dostrzec, gdzie jest forma w
świetle, a gdzie w cieniu. Ta granica między strefą światła, a
strefą cienia, jako pewna idea komponowania bryły, a jednocześnie
formowania przestrzeni, była dla mnie zawsze najważniejsza. Cały
ten proces zaczął później ulegać pewnym przemianom, redukcjom.
Najistotniejsze jednak zawsze było to, żeby cały czas te formy były
w dialogu, bo kiedy dialogu nie ma, nie istnieje obraz.
Powiedział pan kiedyś, że „w akcie twórczym nigdy nie
wolno tracić z oczu żadnych z jego składowych części, ani
wzajemnych relacji między nimi”.
– Mówię to też studentom, żeby zdawali sobie sprawę, że jeśli
mają określoną płaszczyznę rysunku czy obrazu, to muszą wiedzieć,
że każdy centymetr kwadratowy tej płaszczyzny jest ważny i że muszą
się do niego ustosunkować. Albo go zostawić, ale wiedzieć, dlaczego
się go zostawiło albo go zagospodarować w tym działaniu, w tym
wzajemnym dialogu. To tak jak się pisze jakiś tekst – przecież
wszystkie zdania muszą ze sobą współgrać, nieść jakieś przesłanie,
być złączone w jedną całość.
W jednym z pana tekstów przeczytałam, że „obraz w
każdej fazie prac powinien wyglądać tak, jakby już był skończony”.
Czy podtrzymuje pan ten pogląd?
– Oczywiście. Powstanie rysunku, obrazu czy rzeźby zawsze musi
poprzedzić wizja pracy! Żeby stworzyć coś wartościowego, trzeba
zakasać rękawy i wziąć się do roboty, no i oczywiście myśleć
koncepcyjnie. Kiedyś pewien człowiek zobaczył mój obraz i
powiedział, że to nic wielkiego, że on też potrafi zrobić coś
takiego. No i zrobił, tylko że ni przypiął, ni przyłatał. Niby
takie same formy…
Ale nie było treści…
– To też, ale nie było proporcji, wszystko się sypało.
Dlatego tak ważna jest wizja?
– Tak. Na przykład ustawiam martwą naturę dla studentów i
robię to tak, żeby formy były zróżnicowane wielkością czy materią.
Wszystko po to, żeby skierować wrażliwość studenta na odczytanie
różnic zawartych w tych układach. Jeśli on rysuje naczynie i od
razu zaczyna je cieniować, a reszty w ogóle nie ma, to znaczy, że
myśli tylko kategorią jednego elementu, nie ma współoddziaływania.
To jest tak samo, jak z planowaniem budowy domu – od razu trzeba
wiedzieć, gdzie będzie kuchnia, gdzie łazienka, gdzie sypialnia.
Konieczne jest myślenie kategorią całości i oczywiście rozwój
świadomości, by iść w kierunku „im mniej, tym więcej”. Jeśli między
elementami zawartymi na płaszczyźnie będzie ścisła relacja, to tych
elementów może być znacznie mniej. Ja cały czas zmierzam do takiej
redukcji. No i oczywiście bardzo ważne jest światło. Światło jest
tą nieprawdopodobną energią, dzięki której postrzegamy cały świat,
kolory, formy, relacje między nimi. Chodzi o to, żeby szukać tych
minimalnych relacji między wartościami. Wtedy powstają rzeczy
wyciszone, nienachalne. Nie uprawiam geometrii ortodoksyjnej, ta
moja geometria jest bardziej uczuciowa. Obraz może być pozornie
bardzo skromny, ale musi mieć taką siłę przekazu, że się do niego
wraca.
I za każdym razem odkrywa się w nim coś
nowego?
– I na tym właśnie polega wielkość artysty. Tak samo jest w
plastyce, muzyce czy literaturze.
Czy artysta powinien ciągle poszukiwać nowych środków
wyrazu?
– Bardzo dobre pytanie… Można całe życie malować pejzaż, ale
niech on będzie za każdym razem inny, tworzony z inną świadomością.
Na przykład Picasso zawsze potrafił zaskoczyć czymś nowym – formą
czy kompozycją. Trzeba poszukiwać, dobrać inne kolory, które w
połączeniu ze sobą dają nową wartość. Kiedy udał mi się obraz i mam
silne, wspaniałe uczucie spełnienia, bo znalazłem takie proporcje,
taką formę, mimo oszczędności, mimo redukcji, że już nic nie można
dodać ani ująć, mogę powiedzieć: skończyłem! Ale słowo „skończyłem”
to jest decyzja i niezwykła odpowiedzialność.
Co pan w takim razie czuł, gdy zobaczył pan swoje
pierwsze prace po wielu latach od ich powstania?
– Gdy zobaczyłem swoje najwcześniejsze prace, byłem
zaskoczony, że takie robiłem, że potrafiłem się wtedy tak
skoncentrować. Szukałem już jakiejś formy, żeby zderzyć świat
natury ze światem geometrii. Zobaczyłem te obrazy i powiem
szczerze, że nic bym w nich nie zmienił. Sprawy dotyczące materii i
pewnych idei zawartych w tych pierwszych pracach są dla mnie wciąż
aktualne.
Być może to kwestia świadomości artystycznej, o której
pan wspominał. W jednym ze swoich tekstów napisał pan, że
„świadomość artystyczna decyduje o trafnym doborze środków
warsztatowych pod warunkiem, że pedagog nie wywiera nadmiernej
presji, nie stawia przed malującym zbyt wygórowanych zadań, a
jedynie motywuje i czeka”. Czy właśnie takim pedagogiem był dla
pana profesor Roman Modzelewski?
– Profesor stwarzał odpowiednią atmosferę. Ustawiał martwą
naturę lub modelkę i czekał na decyzje studenta. Obserwował, jak
student podchodzi do tematu. Jeśli widział, że jest na dobrej
drodze, podchodził do niego, oglądał pracę i nic nie mówiąc, klepał
po ramieniu i odchodził. Nic nie sugerował. Chciał uformować
człowieka myślącego samodzielnie, a nie podlegającego jakiejś
presji.
A pan jakim jest pedagogiem? Jakich zasad uczy pan
swoich studentów?
– Przede wszystkim rozmawiam z nimi jak z dorosłymi ludźmi.
Zalecam obserwacje natury, form. Bardzo często używam sformułowań
zapożyczonych z języka kuchennego. Porównuję kompozycję pracy do
kompozycji obiadu: jakie zastosować składniki w jakich ilościach,
żeby wyszedł smaczny. Jeśli ktoś gotuje zupę pomidorową, może
wszystko zepsuć nie dodając jednego składnika albo dodając go za
dużo lub za mało. Tak samo jest z obrazem, każdy jego element musi
być dobrze przemyślany. Najważniejsza jest wrażliwość.
Skoro poruszyliśmy temat studentów, nie mogę nie
zapytać o Konkurs im. Strzemińskiego – był pan jego
inicjatorem.
– To był rok 1983, chyba trwał jeszcze stan wojenny. Atmosfera
polityczna była taka, że studenci nie chcieli tworzyć. Nie
wiedzieliśmy, co z nimi zrobić i przypomniałem sobie, że w latach
sześćdziesiątych organizowany był w szkole konkurs dla studentów –
nagrodami były stypendia. Każdy student, który się zgłosił, mógł
zorganizować wystawę swoich prac. Ja sam byłem laureatem takiego
konkursu. Pomyślałem, że coś podobnego przydałoby się naszym
studentom. Poszedłem do rektora, którym był wtedy Krystyn Zieliński
i przedstawiłem mu swój pomysł. Problemem okazał się brak funduszy.
Zapowiedziałem więc, że znajdę sponsorów. Udało mi się zdobyć
dziesięciu, w tym Ryszarda Stanisławskiego, ówczesnego dyrektora
Muzeum Sztuki w Łodzi.
Czy organizując pierwszą edycję przypuszczał pan, że
konkurs na stałe wpisze się w życie szkoły?
– Powiem tak… – w pierwszej edycji na dwa dni przed
ostatecznym terminem zgłaszania prac nie było ani jednego chętnego.
Myślałem, że nic z tego nie będzie, gdy w ostatnie chwili zgłoszono
około 30 prac. Wystawy przygotowywaliśmy błyskawicznie. W jury
zasiedli profesorowie i sponsorzy. Chyba przy piątej lub szóstej
edycji wszyscy kierownicy katedr, którzy mieli pracownie, chcieli
być w jury. Nigdy nie zgodziłem się na taki układ, bo nie może być
w jury ktoś, kogo studenci biorą udział w konkursie. Zależało mi,
by nagradzać tych, których prace wnoszą coś nowego, świeżego.
Jak zatem postrzega pan łódzki świat
artystyczny?
– Na pewno jest zróżnicowany. Mamy Akademię Sztuk Pięknych i
mocno osadzoną tradycję sztuki konstruktywistycznej, ale jest też
grupa artystów, którzy nie kończyli łódzkiej uczelni i oni mają
inne spostrzeżenia, inny ogląd rzeczywistości. I bardzo dobrze, że
są różne formy wypowiedzi.
Posługuje się pan językiem geometrii, jest pan
mistrzem sztuki abstrakcyjnej, sztuki, która nie ma zbyt wielu
miłośników, bo bywa niezrozumiała…
– Sztuki nie należy rozumieć, sztukę należy przeżywać. Zwrot
„rozumienie sztuki” nie powinien funkcjonować w ocenie pracy. To
tak jak z muzyką – czy muzykę można zrozumieć? Nie, można ją tylko
przeżywać i tak samo jest ze sztukami plastycznymi. W sztuce chodzi
o to, żeby poruszyć sferę duchową człowieka.
W jakim kierunku, według pana, powinna iść sztuka współczesna?
Może jakieś rady dla artystów?
– No cóż, jak już mówiłem – nawet jeśli ktoś maluje martwe
natury, niech stara się za każdym razem zobaczyć je inaczej. Tę
samą martwą naturę może namalować w różnych wersjach, na przykład
upraszczając, odrzucając, redukując pewne elementy. Kiedy się
redukuje elementy w sztuce, dochodzi się do pewnego absolutu.
Czegoś, co jest ulotne, w co nie da się wpisać konkretu, ale co
zostaje i drąży człowieka, jego wyobraźnię, wrażliwość.
Muzeum Miasta Łodzi
Kategoria
SztukaAdres
Łódź, ul. Ogrodowa 15Kontakt
tel. 42 307 26 57Czynne:
wt., śr., czw. 10-16, pt., sob., nd. 12-18
w środę wstęp wolny na wystawy stałe
bilety na wystawy czasowe: 7 zł i 5 zł
bilety łączne (do muzeum i galerii): 12 zł i 8 zł