Festiwalowe wydarzenia śledził Piotr Grobliński.
Wtorek
Czarne obcisłe spodnie i skórzane kurtki, białe podkoszulki i
buty. Dynamika żywiołowość grupy młodych tancerzy – festiwal
otworzył jak zwykle musicalowy numer w wykonaniu studentów
trzeciego roku. W tekście piosenki powracał refren Chodźmy
wreszcie już grać, nawiązujący nie tylko do zbliżających się
przedstawień, ale i do czekających na najlepszych absolwentów
teatralnych karier. Układ niby to się kończył, by po żywiołowych
owacjach powracać w kolejnych odsłonach. Bardzo to było dowcipne:
odsuwanie rozpoczęcia festiwalu wyśpiewywaniem w coraz to nowych
wariacjach Chodźmy wreszcie już grać. Przewrotne jak
operowe arie zapowiadające śmierć heroiny, wyrafinowane jak
subtelna gra miłosna. W końcu udało się zakończyć i zacząć dowcipną
konferansjerkę – powitania, podziękowania i skierowane do siebie
pytania: Kim jestem? Co tutaj robię? Dlaczego ja? Wymienienie
wszystkich sponsorów, patronów i gości nigdy nie było sprawą łatwą.
Tym razem jeden z prowadzących zapomniał nazwiska pani dyrektor
Departamentu Szkolnictwa Artystycznego i Edukacji Kulturalnej
MKiDN. Pani Lidia Skrzyniarz wybrnęła po mistrzowsku – życzyła
młodym aktorom tak wspaniałej gry, by nikt nigdy nie zapomniał ich
nazwisk. Przy okazji zapewniła, że państwo jest współczesnym
mecenasem sztuki i że festiwal nie będzie miał problemów z
finansowaniem.
A potem zobaczyliśmy drugi w historii film dyplomowy studentów
Wydziału Aktorskiego – Kryształową dziewczynę w reżyserii
Artura Urbańskiego. Łódzcy studenci dzięki tworzącej się na naszych
oczach tradycji filmowych dyplomów dostają o jedną szansę pokazania
się więcej. Myślę, że tę szansę wykorzystali – mimo wielu trudności
na planie powstał film, który bez żadnej taryfy ulgowej powinien
wejść w festiwalowy i kinowy obieg.
Kilka historii o miłości - podtytuł określa temat
filmu. Reżyser, który jest też autorem scenariusza, teoretyczne
rozważania na temat miłości konfrontuje z prawdą konkretnych ludzi
zaplątanych w mniej lub bardziej udane związki. Od razu jednak tę
prawdę kwestionuje autotematycznym wątkiem, w którym narrator
demaskuje kłamstwa przekładu historii na filmowy obraz. Teoria to
wykłady z filozofii poświęcone Fragmentom dyskursu
miłosnego Rolanda Barthesa, na których poznaje się dwoje
bohaterów - Adrian (Bartosz Sak) i Magda (Magdalena Żak), to także
psychologiczne wywody z książki, którą pisze Szymon (Oskar
Stoczyński). Życie to między innymi historia Jacusia (Mateusz
Kocięcki), beznadziejnie zakochanego w Wasylu (Konrad Eleryk) i
kilka innych, które dość luźno łączą się poprzez bohaterów. Łączą
się, a raczej są na siłę połączone, gdyż kompozycja trochę
przegrywa z potrzebą stworzenia dużej liczbie aktorów szansy
pokazania się w znaczących scenach. Dlatego niektóre sceny wydają
się doklejone (np. praca Magdy w radiu), inne są nagle porzucane
(wątek rodziny Wasyla), by powrócić w jednozdaniowym wspomnieniu
gdzieś pod koniec. Ogólnie pierwsza część to połączenie kina
moralnego niepokoju à la Zanussi z gejowską komedią
romantyczną. Z każdą minutą jest jednak coraz lepiej, aż do mocnego
zakończenia kojarzącego się z Festen Thomasa Vinterberga.
Kluczem do zrozumienia postaw bohaterów okazuje się sytuacja
rodzinna, skrywane tajemnice wychodzą na jaw.
Warto odnotować wysmakowane, ale nie efekciarskie zdjęcia
Zuzanny Kernbach (pięknie pokazana w bielach scena kąpieli
tytułowej bohaterki, granej przez Natalię Klepacką), a także kilka
bardzo dobrych kreacji aktorskich. Bartoszowi Sakowi udało się
stworzyć autentyczną postać delikatnego twardziela - studiującego
filozofię, ale i trenującego kolarstwo, odważnego i uczciwego, choć
nieraz raniącego swoich bliskich, opiekującego się śmiertelnie
chorą dziewczyną, ale i bijącego niedoszłego szwagra (który okazuje
się damskim bokserem z dyplomem psychologa). Natalia Klepacka
czaruje tajemniczym uśmiechem Mony Lisy, który rodzi się w jej
bohaterce mimo ogromnego cierpienia. Mateusz Kocięcki pozwala nam
pośmiać się ze swojej postaci, by w końcu wzbudzić w widzu
ciekawość i współczucie, Konrad Eleryk jako Wasyl zdobywa nie
tylko serce Jacusia, ale i damskiej części widowni (w
plebiscycie na najbardziej elektryzującego aktora ma spore szanse),
aktor świetnie oddaje ambiwalencję uczuć wobec dziwnej sytuacji,
która spotyka jego bohatera.
Środa
Weronika Szczawińska przygotowała ze studentami wrocławskiej
szkoły adaptację Orlanda Virginii Woolf. Bałem się trochę,
że wyjdzie z tego jakiś genderowy manifest, ale nie. Przedstawienie
jest raczej pochwałą teatru, wariacją na temat sposobów podawania
tekstu, szkołą teatralną w teatrze. Jedenaścioro aktorów na pustej
scenie wygłasza opowieść o pięknym młodzieńcu, który zmienił się w
kobietę. Fragmenty narracji podają pojedynczo, dwójkami, trójkami,
stojąc w rzędzie lub upozowani na grupę z barokowego obrazu, przez
mikrofon lub chórem, głosem swoim lub udającym płeć przeciwną.
Przeciwną? Czy w ogóle można tu mówić o płci przeciwnej, gdy każdy
może mówić w imieniu innego, a płeć to bardziej kwestia zaimków i
społecznych konwencji.
A jednak reżyserka tworzy z aktorów dwie grupy - kobiety i
mężczyzn. W niektórych scenach stoją naprzeciw siebie, w niektórych
poruszają się przypisanym do swojej płci krokiem. Co ciekawe,
aktorów jest jedenaścioro. Skąd ta nieparzysta liczba? Dlaczego
chłopcy mają jednak przewagę? Może tyle akurat osób miało zagrać w
tym dyplomie, a może tytuł powieści (przedstawienia) przeważył
szalę? Warto jednak zauważyć, że jeden z aktorów wystylizowany jest
na młodego efeba w stylu obrazów Caravaggia. Może więc jest kimś
pomiędzy płciami? Może "łączy krzepkość mężczyzn z delikatnością
kobiety" i symetria nadal jest zachowana? Jak by bowiem do problemu
płci nie podchodzić (biologicznie, filozoficznie, psychologicznie,
religijnie), wszyscy zgadzają się w jednym - konieczne jest
wzajemne uzupełnianie się obu pierwiastków.
W drugiej części każdy z aktorów dostał szansę na solowy popis
- mieliśmy piosenki, taniec, pantomimę, kabaretowe żarty ze zmianą
głosu. Założenie, że każdy z aktorów musi mieć swoje 5 minut,
niepotrzebnie wydłużyło przedstawienie, choć nie przeczę - dało
szansę zapamiętać poszczególne osoby, a nie tylko zespół jako
całość (ja zapamiętałem Polę Błasik i Artura Caturiana). Ta
sytuacja powtarza się w dyplomach od lat: wiele przedstawień traci
spójność i tempo z powodu "sprawiedliwego" dzielenia czasu na
scenie.
A potem przeszedłem się z Teatru Nowego do Studyjnego ulicą
Wólczańską. Tą samą ulicą szła intrygująco ubrana kobieta,
niepewnie rozglądając się na boki. Wiedziałem, że w końcu spyta
kogoś o drogę. Oczywiście szła tam, gdzie ja, na festiwal
przyjechała z Torunia. Okazało się, ze jest socjologiem prowadzącym
badania nad stosunkiem młodych aktorek do ciała (metodą wywiadu
pogłębionego). Kto wymyśla takie tematy? Od razu chciałem
przyłączyć się do zespołu badawczego, ale wszystkie miejsca okazały
się zajęte. Mogłem jedynie posłuchać o wstępnych wnioskach z
dotychczas przeprowadzonych wywiadów: zdaniem pani socjolog im
dłużej młode adeptki zawodu aktorskiego studiują, tym bardziej są
zazdrosne o wygląd, o powodzenie, o role. Teza jak teza...
...w sam raz do przemyślenia przed Laleczką Tennessee
Williamsa w reżyserii Jacka Poniedziałka. Niestety, poszedłem na
pierwsze, nieudane przedstawienie - podobno późnym wieczorem
zagrali dużo lepiej. Tego wieczora mogliśmy się przekonać, jak
ważna jest energia publiczności. Widownia zapełniona w połowie w
ogóle nie napędzała młodych aktorów, którzy nie mogli wejść w swoje
role. Nie poznawałem (a raczej ze zdumieniem poznawałem) znakomicie
grających w dyplomowym filmie aktorów, którzy snuli się po scenie
bez celu, wciąż otwierając i zamykając jakieś drzwi. Całość
uratowali Krystian Pesta (grający włoskiego właściciela fabryki
rujnującej małe zakłady przetwórstwa bawełny) i Magdalena Celmer
(pomieszkująca kątem u pary głównych bohaterów garbata ciotka).
Oskar Stoczyński jako Archie był naprawdę groźny i brutalny, ale to
rola zbudowana trochę jednowymiarowo.
Zastanawiam się nad sensem wyboru tej akurat sztuki (właściwie
scenariusza filmowego) na przedstawienie dyplomowe. Czy problemy
amerykańskich przetwórców bawełny są rzeczywiście na tyle
uniwersalne, by powiedzieć dziś tym tekstem coś ciekawego? Owszem,
są tu wyraziście zarysowane postaci, ale czy to wystarczy? Przy
okazji - z 12 pokazywanych na festiwalu sztuk tylko
2 zostały napisane przez polskich autorów, tylko 1 opisuje
bezpośrednio polską rzeczywistość.
Czwartek
W poszukiwaniu polskich dramatów współczesnych kolejny dzień
festiwalowy rozpocząłem udziałem w promocji książki Ikony,
pseudoherosi i zwykli śmiertelnicy. Wydana przez Agencję
Dramatu i Teatru antologia zawiera 7 polskich dramatów napisanych
(i wystawianych) w XXI wieku. Teksty Artura Pałygi, Jarosława
Jakubowskiego, Piotra Rowickiego, Szymona Bogacza, Jolanty
Janiczak, Roberta Jarosza czy Szczepana Orłowskiego być może kiedyś
będą podstawą dyplomowych przedstawień. Na razie na festiwalu
Jarosz i Orłowski pojawili się jako uczestnicy warsztatów
dramaturgicznych Dramat w procesie rozwoju. To bardzo
cenna inicjatywa, pozwalająca dramaturgom, reżyserom, aktorom i
twórcom multimediów wspólnie pracować nad najnowszymi tekstami.
Cztery grupy przez tydzień przygotowywały pokazy, które 11 i 12
maja można było obejrzeć w Szkole Filmowej. Jak podkreślali
dramaturdzy (oprócz wymienionych także Marek Mordosewicz i Michał
Zdunik), głośna lektura tekstów i uwagi aktorów pozwoliły im
dokonać znaczących przeróbek (skrócić niektóre kwestie, usunąć lub
dopisać sceny, przestawić kolejność scen).
W drugiej części spotkania niezwykłe wystąpienie miała pani
Elżbieta Baniewicz, autorka posłowia do antologii. Całkiem szczerze
wyznała, że choć posłowie napisała, to tak naprawdę podoba jej się
tylko jedna z zamieszczonych w książce sztuk (chodziło o
(Nie)ludzkie dzienniki Szymona Bogacza). Reszta cierpi na
nadprodukcję słów w stosunku do sensów, jest pozbawiona formy,
konstrukcji. Mrożek czy Różewicz wymyślali nowe formy, dlatego ich
sztuki wystawia się latami. Dziś teksty powstają na zamówienie
reżysera i są tekstami do jednokrotnego użytku. Performance
zastąpił pojęcie reprezentacji. Zdaniem Baniewicz to moda, która
przyszła z Ameryki, gdzie jest 200 wydziałów teatrologicznych, a
nie ma zawodowych teatrów. Moda na performance jest jak
szkarlatyna, przez którą trzeba przejść. Dobrze powiedziane.
Jakby na potwierdzenie kryzysu współczesnej dramaturgii AT
Warszawa wystawiła... Goldoniego. Awantura w Chioggi w
reżyserii Waldemara Śmigasiewicza to klasyczna, choć lekko
uwspółcześniona komedia z XVIII wieku. Niewątpliwie posiadająca
wiele uroku (np. malowane dekoracje przedstawiające włoskie
miasteczko, dziewczyny grające zmysłowe Włoszki, ludowa pieśń
śpiewana przez społeczność miasteczka, dowcipne rekwizyty), ale
jaki był powód jej wystawienia? Trudno odgadnąć. Może morał - jakże
dziś w Polsce aktualny - że kłótnia nie popłaca, a zgodzie trzeba
trochę pomóc? A może rzecz ma być peanem na cześć miłości, do
której wszyscy - mimo przeszkód - tęsknią? Albo wyrazem nostalgii
za klimatem znanym z włoskich filmów... W każdym razie Marta
Trawczyńska pokazała wyrazistą sceniczną osobowość, a Szymon Roszak
(jako Padron Fortunato) tchnął w ten spektakl trochę komizmu,
czyniąc rozrywkę bardziej wesołą
Obdarzony naturalną vis comica aktor nie uszedł uwagi młodego
reżysera, który na festiwalowych spektaklach szukał kandydatów do
swojej licencjackiej etiudy. Okazuje się bowiem, że na łódzki
festiwal przyjechało nie tylko 20 dyrektorów teatrów, ale że
utalentowanych aktorów szukają tu także ich rówieśnicy z Wydziału
Reżyserii. Jędrzej Michalak chyba znalazł odpowiedniego kandydata,
dostrzegając w grze Roszaka ten rodzaj energii, który gwarantuje
porozumienie na planie. Osobowość aktora może mnie nawet
zainspirować do zmiany scenariusza - mówi młody reżyser, z
którym rozmawiam w tłumie czekających przed wejściem na kolejny
spektakl.
Między nami dobrze jest Doroty Masłowskiej
przygotowała ze studentami krakowskiej PWST (specjalność
wokalno-aktorska) Agnieszka Glińska. Znakomite przedstawienie
oparte na absurdalnym poczuciu humoru Masłowskiej. Trzy pokolenia
polskich kobiet, żyjące wspólnie w braku swoich pokojów: Osowiała
Staruszka (Karolina Wasilewska), Halina (Małgorzata Biela) i Mała
Metalowa Dziewczynka (Zuzanna Czerniejewska) w powykręcanym
językowo dialogu pokoleń. A raczej w osobnych monologach, którym
tak trudno się spotkać w zagraconej przestrzeni brzydkiego
mieszkania (kraju). Czy coś w jest stanie uratować ich kaleką
wspólnotę? Na pewno nie przedstawiciele artystyczno-medialnej
elity, kręcący i recenzujący film Koń, który jeździł
konno, równie głupi jak darmowa gazetka znaleziona w kuble na
makulaturę. Wszystko oprócz powstańczej opaski na ramieniu
Osowiałej Staruszki zapożyczone z miejsc, do których bohaterki nie
pojechały na wakacje. Jak tu się wywinąć od urodzenia Polakiem? No
właśnie, Masłowska jest przekorna i niejednoznaczna, bo pokazując
całą pokraczność polskiej rzeczywistości, jednocześnie uświadamia
nam, że od własnej historii, własnej babci z powstania nie da się
odwrócić. Dlatego pieśń Warszawo ma brzmi tak przejmująco, choć
inne utwory może bardziej przebojowe lub inteligentniej
sparodiowane. Młodzi aktorzy nie tylko świetnie grają (jak zmienia
swą fizyczność Małgorzata Biela, jak konsekwentnie tworzy postać
staruszki Karolina Wasilewska, ale też potrafią zaśpiewać wszystko
(zwłaszcza obdarzona wspaniałym głosem Karolina Burek). Siedziałem
w pierwszym rzędzie, dosłownie między stołem a wersalką - w samym
sercu Polski.
Piątek
Przed pokazem Dogville (PWST Kraków) rozmawiam z
Magdaleną Celmer (PWSFTViT w Łodzi):
PG: Laleczkę graliście na
festiwalu dwa razy w ciągu jednego dnia – które przedstawienie było
lepsze?
Magdalena Celmer: Ciężko powiedzieć, ale
wydaje mi się ze to drugie. Ze wzgledu na obecnosc Jury pojawila
sie adrenalina. A to nam pomaga. Po tym pierwszym przebiegu długo
rozmawialiśmy z reżyserem- Jackiem Poniedziałkiem. Dawno go u nas
nie był, chciał przypomnieć parę ważnych rzeczy, nad którymi
pracowaliśmy, a które jego zdaniem niemal zniknęły. I ta rozmowa
bardzo pomogła, weszliśmy na scenę z nową energią i, co ważne z
ciekawością co się na niej wydarzy! Zdecydowanie to drugie.
Jak przebiegała praca z panem
Poniedziałkiem?
Inaczej niż z reżyserami, z którymi do tej pory pracowałam w
szkole. Faza prób stolikowych, czytania i analizowania tekstu, była
dużo krótsza. Już po tygodniu Jacek wygonił nas na scenę i kazał
improwizować. Już po kilku próbach znaleźliśmy wspólny język. Jacek
cały czas zaznaczał, że nie przyjechał do nas ze swoim konkretnym
pomysłem na przedstawienie, który musi na siłę zrealizować.
Powtarzał, że robimy to razem, że jesteśmy za to odpowiedzialni w
równym stopniu. Wiedzieliśmy, że możemy mu zaufać. Najpiękniejsze w
pracy Jackiem było to, że nie czułam się odtwórcą tylko
współtwórcą. Ta proporcja bardzo cieszyła, bo taka sytuacja nie
zdarza się zawsze.
Zarówno w filmie dyplomowym, jak i w
Laleczce gra pani kobiety krzywdzone przez mężczyzn,
ofiary przemocy domowej. To przypadek? Odpowiada pani takie
zadanie?
Cieszyłam się z ról, które dostałam. I prawdą jest (choć wiem,
że to dość nietypowe), że nie lubię ładnie wyglądać na scenie, być
ozdobą, pięknym ciałem do oglądania. Problem kobiet przebojowych,
pięknych i żądnych sukcesu średnio mnie interesuje. Chce grać
ludzi, których mijam na ulicy. Wystarczy szerzej otworzyć oczy,
codziennie mam nowy pomysł na scenariusz.
W Laleczce dostałam specyficzną charakteryzację:
posiwione włosy, zmarszczki, popękane naczynka i sztuczny garb. I
wspaniale! Stwierdziliśmy z kolegami z roku, że Cioci Róży nie ma
bez garba i powinnam napisać książkę pod tytułem "Ja i on", albo
"Moje życie z nim" lub "Na zawsze razem". Oczywiście na samym końcu
czytelnik się dowiaduje, że chodzi o garba. Czy ja właśnie
zaspojlerowałam ?
Ucieszyły panią dobre recenzje w
festiwalowej gazecie?
Oczywiście, zwłaszcza że nie spodziewałam
się że mały epizod może być uznany za najlepszą rolę spektaklu! To
mój jedyny dyplom teatralny i trochę się obawiałam, wiadomo
chciałoby się pokazać cały wachlarz możliwości, rozhulać się i....
Ach! Ale musiałam dumę schować do kieszeni i z pokorą podejść do
pracy nad rolą Cioci. W niedługim czasie pokochałam i ją i ten
nieszczęsny garb.
A potem obejrzałem
Dogville na Małej Scenie Teatru Nowego.
Ponieważ całkiem niedawno oglądałem
Dogville na Dużej
Scenie tego teatru, porównania nasuwały się same. Spektakl
studentów z Krakowa w reżyserii Aleksandry Popławskiej trochę mniej
mi się podobał, ale startował przecież w innej konkurencji.
Scenograficznie bardziej nawiązujący do filmu von Triera, ma wiele
dobrych momentów. Świetnym pomysłem było połączenie postaci
narratora, policjanta i Wielkiego Człowieka (gangstera, brata
Grace) - świetna rola demonicznego Karola Bernackiego. On i Grace w
wykonaniu Karoliny Kuklińskiej byli wiarygodni i intrygujący do
ostatniej sceny, w której jednak zupełnie mnie nie przekonali.
Konstrukcja spektaklu upadła niczym zbyt mocno pociągnięta przez
aktorkę kotara. Zastrzelenie mieszkańców przeklętego miasteczka nie
miało rangi biblijnej kary, pointa wielkiej historii była strzałem
z korkowca.
Sobota
Dzień zaczyna się od leniwego odpoczynku na leżakach. Ale to
nie ja odpoczywam, tylko aktorzy grający w krakowskim
przedstawieniu Jednak Płatonow w reżyserii Pawła
Miśkiewicza. Pierwsze trzy minuty: słuchamy sobie wszyscy słynnego
chóru Va Pensiero - aktorzy na leżakach, obserwująca ich
twarze publiczność stłoczona na widowni wydzielonej z kawałka
sceny. Mamy czas, wiadomo - Czechow wymaga niespiesznego tempa.
Pomyślałem, że to byłoby naprawdę ostre zagranie, gdybyśmy tak
wysłuchali całej opery, gdyby cały spektakl rozgrywał się tylko w
mimice rozleniwionego towarzystwa.
Ale jednak nie, jednak zaczęła się rozmowa i skonkretyzowały
się postaci: Anna, Olga, Sonia, Mikołaj, Sergiusz, potem także
Osip. No i Płatonow, a właściwie dwóch Płatonowów, gdyż kwestie
tytułowej postaci zostały podzielone między dwóch aktorów (Oskara
Winiarskiego i Patryka Kulika), odgrywających dwie strony
osobowości bohatera, niepoprawnego donżuana niepewnego swojej
krętej drogi do szczęścia. Pierwsza część spektaklu trochę nużąca
(być może celowo), druga, w której z tarasu dziewiętnastowiecznej
rosyjskiej willi przenosimy się na salę gimnastyczną jakiejś
współczesnej szkoły, zdecydowanie ciekawsza. Zamiast opery -
perkusja, zamiast leżaków - materace i śpiwory, drabinki i liny do
podciągania. Zmienia się otoczenie, ale Płatonow i jego słabości
pozostają takie same. Nadal uwodzi i porzuca kobiety, nadal
kabotyńsko filozofuje. Tytuł spektaklu wskazuje, że to jednak
klasyczne teksty są najlepszym zwierciadłem współczesności.
O łódzkiej
Marii Stuart pisałem już
tutaj
Warto zauważyć, że od premiery łódzcy studenci mogli ją zagrać
kilkadziesiąt razy, a z każdym kolejnym przedstawieniem spektakl
powinien stawać się lepszy. Teatr Studyjny robi świetną robotę -
ciekawe, czy jutro potwierdzą to jurorzy.
Na koniec mała anegdotka. Skuszony legendą "Przechowalni",
wybrałem się do festiwalowego klubu, by poczuć atmosferę. O 20.00
wszystko było zamknięte na cztery spusty (po jednym dla każdej
szkoły), więc powłóczyłem się godzinkę po Piotrkowskiej i o 21.00
powróciłem do bram festiwalowego raju. Zakołatałem i tym razem mi
otworzono, ale w środku zobaczyłem pustkę opustoszałych kanap i
krzesełek. Gdzie ta aktorska młodzież? - zapytałem barmankę,
zamawiając kieliszek czegoś pokrzepiającego. Okazało się, że
młodzież schodzi się po 22.00, by balować do szóstej rano (w
zeszłym roku bywało, że i do ósmej). To nie dla mnie i nie dla
mojej kieszeni - pomyślałem, po czym wypytałem barmankę o serwowane
studentom trunki. Okazało się, że w festiwalowym rankingu wygrywa
piwo, drugie miejsce zależy od płci: kobiety - gin z tonikiem,
mężczyźni - whisky, na trzecim miejscu kolorowe wódki. Gdy
zapytałem o wino, pani machnęła tylko ręką. Była za to zachwycona
przebiegiem kolejnych wieczorów: jest bardzo wesoło, ale
kulturalnie, żadnych awantur, bardzo lubię te kilka dni, choć mamy
dużo pracy.
Niedziela
Fantastyczna atmosfera, choć wszyscy już nieco zmęczeni
festiwalem. W oczekiwaniu na rozpoczęcie ceremonii wręczenia nagród
studenci śpiewają na widowni przebój Andrzeja Piasecznego. W
końcu pojawia się piątka konferansjerów - tym razem z notatkami w
rękach. Potem są przemówienia i podziękowania, prorektor Michał
Staszczak dziękuje ekipie przygotowującej festiwal za ogromny
wysiłek, Dorota Segda (nowa rektor PWST Kraków) wzruszająco
dziękuje za festiwal i ciepłe przyjęcie w Łodzi. Nikt w Polsce
nie wyobraża sobie ukończenia studiów aktorskich bez udziału w tym
festiwalu. To jest pieczątka pod aktem wtajemniczenia. A potem
już rozdanie nagród.
Skrót z protokołu jury (Agata Duda-Gracz –
przewodnicząca, Piotr Kruszczyński, Marta Nieradkiewicz, Tomasz
Wasilewski, Wioletta Laszczka-Bubień –
sekretarz):
Jury przyznało Grand Prix (15 000 zł) za wybitną osobowość
sceniczną pani Marii Dębskiej z PWSFTViT w Łodzi
za role Marii Stuart w spektaklu „Maria Stuart” i
Lekarza/Dygnitarza w spektaklu „Laleczka”.
Jury przyznało trzy główne nagrody aktorskie w wysokości 5.000
zł każda:
- Małgorzacie Bieli z PWST w Krakowie za rolę
Haliny/Moniki w spektaklu „Między nami dobrze jest”
- Magdalenie Celmer z PWSFTViT w Łodzi
za rolę Cioci Róży Comfort w spektaklu „Laleczka”,
- Mai Pankiewicz z PWSFTViT w Łodzi za rolę
Elżbiety w spektaklu „Maria Stuart”.
Jury przyznało dziesięć równorzędnych wyróżnień w wysokości
1.000 zł każde:
- Mateuszowi Bierytowi z PWST w Krakowie za
rolę Mężczyzny w spektaklu „Między nami dobrze jest” ,
- Poli Błasik z PWST we Wrocławiu za role
Niny Zariecznej w spektaklu „Mewa” i Orlando w spektaklu
„Orlando”,
- Bartłomiejowi Cabajowi z PWST w
Krakowie za rolę Mikołaja w spektaklu „Jednak Płatonow”,
- Arturowi Caturianowi z PWST we Wrocławiu za
rolę Orlando w spektaklu „Orlando”,
- Stephanie Jaskot z PWST w Krakowie za rolę
Marthy w spektaklu „Dogville”,
- Mateuszowi Korsakowi z PWST w
Krakowie za rolę Hipolita w spektaklu „Jednak Płatonow”,
- Jakubowi Nosiadkowi z PWSFTViT w Łodzi za
role Szambelana w spektaklu „Iwona, Księżniczka Burgunda” i
Mortimera w „Marii Stuart”,
- Oskarowi Stoczyńskiemu z PWSFTVIT w Łodzi
za role Archie’go Lee Meighan’a w spektaklu „Laleczka” i Walentego
w spektaklu „Iwona, Księżniczka Burgunda”,
- Karolinie Wasilewskiej z PWST w Krakowie za
rolę Osowiałej Staruszki w spektaklu „Miedzy nami dobrze
jest”,
- Magdalenie Żak z PWSFTVIT w Łodzi za
rolę Laleczki w spektaklu „Laleczka”.
Jury przyznało nagrody specjalne:
- dwie nagrody w wysokości 2.000 zł każda ufundowane przez
Opus Film dla aktorów, których chcielibyśmy oglądać na ekranie
telewizyjnym i filmowym: Konradowi Elerykowi z
PWSFTViT w Łodzi za rolę Księcia Filipa w spektaklu „Iwona
Księżniczka Burgunda” i Mojżesza w spektaklu „Laleczka”, oraz
Joannie Rozkosz z PWST w Krakowie za rolę Anny w
spektaklu „Jednak Płatonow”,
- nagrodę im. Jana Machulskiego „Bądź orłem, nie zniżaj lotów”
w wysokości 100 USD Mai Pankiewicz z PWSFTViT w
Łodzi za rolę Elżbiety w spektaklu „Maria Stuart
”,
- nagrodę w wysokości 1.500 zł za wrażenia audialne ufundowaną
przez Grupę Toya Karolinie Burek z PWST
Kraków za rolę Bożeny/Edyty w spektaklu „Między nami dobrze jest ”.
Jury ubolewa, że dyplomy AT w Warszawie nie dały możliwości
docenienia umiejętności i zdolności studentów oraz pragnie
podziękować studentom Akademii Teatralnej za wiarę i wysiłek, jaki
włożyli w pracę nad tymi dyplomami. Jury dziękuje PWSFTVIT w Łodzi
oraz PWST w Krakowie za bardzo dobre przygotowanie studentów do
pracy w zawodzie, za stworzenie im możliwości wszechstronnego
zaprezentowania warsztatu aktorskiego, za stworzenie spektakli
dyplomowych o wysokim poziomie artystycznym i dlatego postanowiło
przyznać dwie równorzędne nagrody po 5.500 zł każda dla zespołu
spektaklu „Między nami dobrze jest” (Małgorzata
Biela, Karolina Burek, Zuzanna
Czerniejewska, Karolina Wasilewska , Mateusz
Bieryt , Patryk Szwichtenberg, Marcin Wojciechowski) oraz
dla zespołu spektaklu „Laleczka” (Magdalena
Celmer, Maria Dębska, Konrad Eleryk, Krystian Pesta, Krzysztof
Rogucki, Bartosz Sak, Oskar Stoczyński, Magdalena Żak).
Jury dziękuje Władzom PWSFTVIT w Łodzi za stworzenie swoim
dyplomantom możliwości profesjonalnego debiutu filmowego.
Nagrody publiczności 34 Festiwalu Szkół Teatralnych
w wysokości 2.000 zł każda oraz nagrodę bazy „AKTORZY POLSCY”
Stowarzyszenia Filmowców Polskich w postaci profesjonalnej sesji
zdjęciowej otrzymują:
- Maria Dębska z PWSFTViT w Łodzi,
- Krystian Pesta z PWSFTViT w Łodzi.
Ponadto swoje nagrody na 34. Festiwalu Szkół Aktorskich
przyznali:
- ZASP - Martynie Trawczyńskiej za rolę Donny Libery w
spektaklu "Awantura w Chioggi"
- łódzcy dziennikarze - Mai Pankiewicz z PWSFTViT w Łodzi za
rolę Elżbiety w spektaklu "Maria Stuart"
- recenzenci gazety festiwalowej - Karolowi Bernackiemu z PWST
w Krakowie za rolę w "Dogville"
- Teatr Nowy w Poznaniu zaprosił na gościnne pokazy dwa
spektakle z PWST w Krakowi: "Między nami dobrze jest" i "A jednak
Płatonow".
Na scenie jeszcze raz łapię Magdalenę Celmer, by uzupełnić
naszą rozmowę sprzed dwóch dni.
PG: Gratuluję nagrody, miałem nosa, by to panią
zaczepić.
Magdalena Celmer: Myślałam, że już nigdy nie przeżyję takiej
radości jak 4 lata temu przy ogłoszeniu wyników, gdy dostałam się
do wymarzonej szkoły. Historia pięknie zatoczyła koło i z taką samą
radością, dzięki tej nagrodzie, ją kończę. Trudno wymyślić sobie
lepszy prezent. Jestem ogromnie wdzięczna i niewiarygodnie
szczęśliwa, ale wiem, że to nie jest przepustka w dostaniu pracy.
Także proszę trzymać kciuki!