Gdy w ankiecie z 2024 roku zapytano mieszkańców Opoczna, z czym kojarzy im się ich miasto – na drugim miejscu, zaraz po płytkach, wskazali pomnik Pegaza stojący obok Miejskiego Domu Kultury im. Tadeusza Sygietyńskiego. Opoczyński skrzydlaty koń od lat jest punktem orientacyjnym, obiektem, przy którym fotografują się wycieczki i oficjalne delegacje.
Co widzimy, w jaki sposób widzimy – czy też jak postrzegamy – w zależności od warunków, możliwości, intencji, w miarę upływu czasu, pojawiania się nowej wiedzy, nowych technologii i zmieniającej się ludzkiej mentalności… To wszystko jest tematem nowej stałej ekspozycji kolekcji Muzeum Sztuki, otwartej 17 października.
Wydarzenie to przeszło nie tylko do historii działań artystycznych. Stało się impulsem do różnych wykluczających się wzajemnie rozważań społecznych, choć ówczesne środowisko kultury nie bardzo wiedziało, jak ma na nie zareagować. Pierwszego maja 1974 roku Jerzy Treliński, adiunkt Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, podczas rutynowego pochodu celebrowanego co roku w PRL-owskiej, szaro-burej rzeczywistości, zrobił coś, co wprawiło w zaskoczenie mieszkańców Łodzi. Poruszając się ulicą Piotrkowską w obowiązkowej uczelnianej kolumnie, Treliński wybiegł do przodu i energicznym ruchem rozsunął transparent, na którym dziewięć dużych blokowych liter złożyło się na słowo TRELIŃSKI.
To była stolica polskiej kinematografii, kiedyś. 10 lat temu pojawiła się tu nowa nadzieja – w Łodzi rozpoczęto tworzenie Narodowego Centrum Kultury Filmowej według wielkiej wizji i śmiałych planów. Miał powstać konglomerat instytucji i inicjatyw filmowych nieporównywalny z czymkolwiek w tej części Europy. Dziś NCKF wciąż się tworzy. Udostępniono dwie wystawy, pięć pracowni dydaktycznych i trzy sale kinowe, ale skala działania Centrum nie wykracza daleko poza miarę lokalnego domu kultury. Czy tak kończą się marzenia o wielkiej Łodzi filmowej?
Zagadką pozostaje dla mnie, co dzieła sztuki mówią o swoich twórcach i na ile odsłaniają ich prawdziwą naturę, a w jakim stopniu są oderwaną od konkretnego człowieka kreacją? Czy np. malarz jest jak aktor, który na scenie zmienia się w kogoś tak złego, że chce się od niego uciekać, a poza nią, kiedy założy z powrotem swoje ubranie i zmyje makijaż, jest dobry jak chleb? Czy oglądając płótna zamalowane farbami można sporządzić „portret pamięciowy” artysty? Powiedzieć, kim jest, opisać go jako osobę, odgadnąć cechy jego charakteru, odtworzyć losy, odgadnąć styl życia?
W dzień koncertu dyrygent Robert Ames wszedł na scenę, powiedział, że się cieszy ze współpracy, i bez zbędnego gadania zaczęli. Nie było czasu, musieli przegrać cały program – 16 utworów. Ames chciał sprawdzić, czy grają jak trzeba, czy wszystko się zgadza. Na drugą próbę przyszedł zespół. Dyrygent powiedział: „Proszę państwa, Sigur Rós!” (oklaski). I zaczęli grać.
To jedna z najbardziej oczekiwanych polskich premier bieżącego roku. I jeden z najdroższych filmów w historii polskiej kinematografii. Poza tym – w założeniu twórców – zupełnie nowy portret ikony rodzimej kultury. I kolejny obraz zrealizowany ze wsparciem Łódzkiego Funduszu Filmowego. W kinach można już oglądać „Chopin, Chopin!” w reżyserii Michała Kwiecińskiego z Erykiem Kulmem w roli głównej.
Relacja uczeń–mistrz wydaje się esencją społeczności, jaką jest akademia sztuk pięknych. Mistrz ma umiejętności, wiedzę, doświadczenie, osiągnięcia i sławę. Uczeń aspiruje do tych wartości, chcąc wypracować własny styl, a w przyszłości – może również zostać mistrzem. Tak to działa od stuleci, ale tylko z pozoru wydaje się proste. W tym uniwersum mieści się Akademia Sztuk Pięknych w Łodzi, która obchodzi 80-lecie istnienia.
Powtórzę się: to nieprawda, że „wielka muzyka zaczyna się od małych scen”, jak głosi idea Great September Showcase Festival & Conference. Karierę muzyczną robi się dziś w sieci. Festiwal od czterech lat organizowany przez Artura Rojka w Łodzi pokazuje, że nie wszyscy adepci showbiznesu radzą sobie z graniem na żywo. A i małe sceny nie pomagają, oferując „garażowe” nagłośnienie pod psem.
Najpierw była mama – jej wrażliwość na naturę uformowała sposób patrzenia ikonopisa Marcina Świądra na rzeczywistość, a łagodność i pokora prawdopodobnie wpłynęły na kształtowanie się jego uważności na ludzi. Chwilę potem pojawił się św. Franciszek z Asyżu, którym przyszły zakonnik zafascynował się, gdy był w podstawówce. „Dzięki niemu odkryłem, że życie może być czymś wyjątkowym, w jakimś sensie nawet poetyckim” – mówił brat w wywiadzie dla „Tygodnika TVP”. Wyjątkowość i poetyckość życia – w przypadku brata Marcina Świądra ściśle powiązane z wiarą w Boga – emanują z ikon, które brat tworzy od ponad 20 lat. W sumie napisał ich niemal tysiąc, a część z nich do końca października można oglądać na wystawie w Galerii Europejskiego Centrum Kultury Logos.

