RECENZJA. Rosa Raisa, pierwsza odtwórczyni roli Turandot podczas prawykonania w mediolańskiej La Scali, po przedstawieniu na pewien czas straciła głos. Istotnie, partia krwawej księżniczki jest niezwykle wymagająca, a cała opera - ostatnie dzieło Pucciniego - wyjątkowo piękna.
Rosa Raisa, pierwsza odtwórczyni roli Turandot podczas
prawykonania w mediolańskiej La Scali, po przedstawieniu na pewien
czas straciła głos. Istotnie, partia krwawej księżniczki jest
niezwykle wymagająca, a cała opera – ostatnie dzieło Pucciniego –
wyjątkowo piękna. Jej wystawienie to dla teatrów operowych punkt
honoru. W Teatrze Wielkim w Łodzi „Turandot” znalazła się w
repertuarze dopiero po 90 latach od prawykonania w 1926 roku.
Premiera w reżyserii Adolfa Weltschka odbyła się 13
maja.
Wyjątkowo proste jak na operę libretto daje pole do
interpretacji reżyserom: niektórzy sięgają do psychoanalizy Freuda,
niektórzy do Jungowskich archetypów, a inni po prostu rozkoszują
się bogatą chińską ikonografią. Weltschek i Małgorzata Zwolińska
(scenografia) uwypuklili dramat nieszczęśliwie zakochanej Liù,
świadomie składającej ofiarę z własnego życia, oraz wewnętrzną
przemianę tytułowej bohaterki, która dzięki tej ofierze staje się
możliwa. Realizatorzy nie odcinają się od nawiązań do kultury
Wschodu, choć traktują ją dość swobodnie. Nie znajdziemy tu
przepychu cesarskiego pałacu w Pekinie ani wystawnych strojów
kapryśnej księżniczki Turandot. Akcja dzieje się w górskim
krajobrazie (przypominającym nieco, nie wiadomo czy intencjonalnie,
turecką Kapadocję). Stroje i charakteryzacja zawierają pewne
nawiązania do tradycji chińskiej, ale są one raczej symboliczne niż
dosłowne. W istocie kostiumy stanowią mieszankę motywów chińskich,
starogreckich i starorzymskich. Można to odebrać jako przekaz o
uniwersalności przedstawianych treści. Najbliższe Chińczykom są
postacie trzech ministrów: Pinga, Panga i Ponga – którzy także w
warstwie muzycznej zostali przez kompozytora najsilniej
zorientalizowani.
W inscenizacji dużą rolę odgrywa symbolika. Już sam początek
pełen jest ukrytych znaczeń: scena tonie w ciemnościach, z którymi
kontrastuje blask księżyca w pełni (opozycja światło-ciemność jak
komplementarne siły yin i yang); Turandot pojawia się na moście
(symbolika przejścia, zmiany, a także próby i pragnienia), jej
strój ma jaskrawo czerwoną barwę (symbol krwi, zemsty, ale także –
w Chinach – małżeństwa). Do najbardziej wymownych należy scena, w
której Turandot zdejmuje z siebie czerwony płaszcz, by okryć nim
ciało Liù, która przed chwilą oddała życie w imię miłości do
Kalafa. Księżniczka pozostaje w bieli (w naszym kręgu kulturowym
symbol czystości i niewinności, w Chinach zaś – żałoby), by w tej
szacie przyjąć od Kalafa wyznanie miłości.
Ciekawej scenografii nie zawsze dorównywała gra aktorska.
Twarz Lilli Lee (Turandot) sugestywnie oddawała gwałtowne emocje
jej bohaterki, ale już fizjonomia Charlesa Kima (Kalaf) pozostawała
niewzruszona niezależnie od sytuacji. Gra aktorów w niektórych
sytuacjach stanowiła sekwencję wystudiowanych gestów, a w scenach
zbiorowych artyści na scenie dopiero szukali najlepszej drogi
między statycznością a chaosem.
„Nie będziemy robić skośnych oczu” – zapowiadała przed
premierą Małgorzata Zwolińska. Taka charakteryzacja okazała się
niepotrzebna, gdyż odtwórcy dwóch głównych ról – Turandot i Kalafa
to… Koreańczycy. Oboje – obok odpowiednich rysów twarzy – dysponują
znakomitymi umiejętnościami wokalnymi, co potwierdzają ich
artystyczne życiorysy: Lilla Lee śpiewała m.in. w weneckim Teatro
La Fenice, zaś Charles Kim występuje m.in. w Bayreuth i jest
laureatem głównej nagrody w Metropolitan Opera Competition. Ich
udział zapewnił słuchaczom wiele artystycznych wzruszeń. Tenor Kima
ma piękną, głęboką barwę we wszystkich rejestrach, co przydało
blasku przesławnej arii „Nessun dorma” z III aktu. Zabrzmiałaby
jeszcze piękniej, gdyby nie przejściowe problemy z kontrolą
oddechu. Wyrazisty, mocny, znakomicie ujarzmiony sopran Lilli Lee
wzbudza emocje zwłaszcza we fragmentach pełnych dramatyzmu, których
w tej operze nie brakuje. Zagranicznym śpiewakom z powodzeniem
dotrzymywała kroku Dorota Wójcik jako niewolnica Liù (piękna aria
„Signore, ascolta” z I aktu). W pamięci pozostanie znakomita, choć
niewielka, partia Patryka Rymanowskiego (Mandaryn) i występ
Grzegorza Szostaka w roli starego króla Tatarów Timura. Scena
pożegnania ślepego starca ze zmarłą Liù należała do szczególnie
wzruszających. Trzej cesarscy ministrowie (Łukasz Motkowicz,
Aleksander Kunach, Łukasz Gaj) to dla odmiany role niemal
komiczne.
O równowagę między głosami a orkiestrą dbał maestro Antoni
Wit. Przestrzenne brzmienie, pełne już to potęgi i grozy, już to
delikatności i wyrafinowania, nie pozwalało słuchaczom ani na
moment oderwać uwagi od muzycznej treści. Na tym tle raczej
niepozornie zaprezentował się chór, zbyt słabo brzmiący i nie
zawsze precyzyjny rytmicznie. Być może sekret tkwi w jego obsadzie,
która powinna być liczniejsza, by sprostać partiom tłumu chińskich
poddanych. Serca widzów podbił za to chór dziecięcy, przygotowany
przez Macieja Salskiego.
„Turandot” Giacoma Pucciniego. Kierownictwo
muzyczne: Antoni Wit, inscenizacja, reżyseria, scenografia,
reżyseria świateł: Adolf Weltschek, inscenizacja, scenografia:
Małgorzata Zwolińska, choreografia: Anna Siwczyk, kierownictwo
chóru: Dawid Jarząb. Premiera w Teatrze Wielkim w Łodzi 13 V 2016
r.
Fot. Maciej Piąsta