Przedtem (przed czem?) nie zwracałem na nie uwagi. Ot, były zawsze i wszędzie. Aż przeczytałem książkę o działającej w międzywojennym Lwowie grupie Artes, do której należeli m.in.: Włodarski, Lille, Janisch. Surrealiści.
Przedtem (przed czem?) nie zwracałem na nie uwagi. Ot, były zawsze
i wszędzie. Aż przeczytałem książkę o działającej w międzywojennym
Lwowie grupie Artes, do której należeli m.in.: Włodarski, Lille,
Janisch. Surrealiści. Znałem, owszem, ich prace; rysunki
Włodarskiego czy Janischa mogę oglądać godzinami: jakieś domy,
kreska horyzontu, wierzgające konie, trochę karykaturalne ludzkie
postaci. Miały dla mnie jakąś tajemnicę – wtedy jeszcze nie
wiedziałem, że jedną z inspiracji dla nich były… lwowskie szyldy.
Oglądali je z zachwytem, spacerując po zaułkach miasta. Szyldy
wyszły spod ręki twórców anonimowych, najpewniej samouków, choć na
pewno byli wśród nich prawdziwi mistrzowie (w Grodnie na przykład
mieszkał żydowski mistrz szyldów Breskin – gdy zmarł, do jego
trumny koledzy malarze włożyli protest przeciwko nieuczciwej
konkurencji, który miał pokazać na tamtym świecie i pomóc w
rozstrzygnięciu sporu). W książce opis spotkania artesowców z
szyldami był na tyle inspirujący, że podjąłem własne badania,
amatorskie co prawda, ale jakie przyjemne! Zacząłem więc szyldów
wypatrywać wszędzie: w kinie i na filmach, przedwczoraj, wczoraj i
dziś na ulicach Łodzi, na starych fotografiach, zwłaszcza naszego
łódzkiego Włodzimierza Pfeiffera czy Stefana Kiełszni, który
uwiecznił przedwojenny Lublin. Jak to bywa ze zbieraczami, wciąż mi
było mało. Jąłem się więc posiłkować międzywojenną prasą, w której
oprócz artykułów znalazłem moc rzec można substytutów szyldów –
reklam prawie że ręcznie malowanych. Ton pisania o szyldach był
raczej jeden: co za upadek, co za poziom, co za amatorszczyzna i
pstrokacizna szpecąca miasto. „Tu spszedarż mięso i wyroby” wypisał
ponoć ktoś nad wejściem do rzeźnika przy ulicy Zielonej; „Okropny
dysonans kolorów – oto co przede wszystkiem razi oko widza” i „inny
szczegół, niezmiernie charakterystyczny. Polszczyzna okropna (…)
Często widok ich wywołuje śmiech a często smutek”. Narzekano na
sztampowość przedstawień, że jak sklep futrzarski to musi być lis
lub niedźwiedź, jak mięsny to świnia, krowa, kurczak, a jak szewc
to buty. Udało się poznać z nazwiska, czasem imienia i adresu kilku
malarzy: Sztange i S-ka (Piotrkowska 83), Jan Candryk i H. Sznajder
(Piotrkowska 255), Jan Jankowski (Sienkiewicza 71), Jerzy Hurwicz
(Piłsudskiego 35 – „reklamy świetlne”). „Szydlarstwem” parał się
również Jerzy Krauze („specjalność szklane szyldy, świetlne reklamy
i nasadzenie liter na fasadach domów”), malarz i bliski znajomy
małżeństwa Strzemińskich – wykorzystując swe niemieckie
pochodzenie, ratował ich artystyczną spuściznę. Firmy ubiegały się
o ulgi w podatkach od szyldów i reklam ze względu na wysoką jakość
artystyczną wykonywanych prac – m.in. firma Stomil (Piotrkowska
135). Szyldami zajmowała się komisja artystyczna działająca przy
wydziale budownictwa i tak np. zainterweniowała stanowczo w maju
1935 r. na działania „jednej z większych firm na ul. Piotrkowskiej
w pobliżu pl. Wolności”, która tak przebudowała swój lokal, że do
„obramowania witryn użyła tynku innego koloru aniżeli cały dom”.
Prace wstrzymano i nakazano powrócić do właściwej kolorystyki. I…
Stop. Skończyło mi się miejsce na tekst? Szkoda.
Proszę określić gdzie leży problem: